Reklama

Efekt wyleczonej charyzmy

Pierwszy od czterech lat krążek Alanis Morissette jest dokładnie taki jak jej okładka. Śliczny, ciepły i nieznośnie nudny

Publikacja: 02.09.2012 16:00

Efekt wyleczonej charyzmy

Foto: sony music

Alanis Morissette,


Havoc and Bright Lights

,

Reklama
Reklama


Sony Music

W oddali monumentalne skaliste góry, a u ich podnóża piękna dziewczyna z rozmarzoną miną pląsa po falującej kwiatami łące... Wygląda to wszystko tak słodko i sielsko, jak kadr z niemieckiej reklamy płynu do zmiękczania tkanin. Skojarzenie nie jest zresztą aż tak bardzo chybione. Bo chociaż trudno stwierdzić, jak nowa płyta Alanis Morissette podziała na tkaniny, słuchacza na pewno zmiękcza bezlitośnie.

Kiedy debiutowała na początku lat 90., przez szczyty światowych list przebojów przetaczał się właśnie chropowaty i dynamiczny grunge, który zaledwie trzy lata później zakończył się wraz z kulą w głowie Kurta Cobaina. Morissette nie była oczywiście bezpośrednio związana z tym gatunkiem, z niego jednak właśnie chłonęła energię, emocje i ekspresję wczesnych nagrań. Skutecznie – debiutancki krążek „Jagged Little Pill" sprzedał się w zawrotnym nakładzie ponad 30 mln egzemplarzy.

Bardziej niż jako piosenkarka pop Alanis usiłowała się wówczas zaprezentować jako folkowa pieśniarka, tyle że wrażliwa również na uroki płynące z mocnych i szorstkich gitarowych riffów. Miało to swój urok. Tym bardziej że choć wielką wokalistką nie była nigdy, jej naładowany po brzegi emocjami śpiew i zgryźliwe komentarze – tak społeczne, jak i osobiste – zanotowane w tekstach sprawiały, że słuchało się tego z przyjemnością, a – no przyznajmy – czasem i z dreszczem.

To były jednak gorące lata 90., co dla świeżo upieczonej gwiazdy oznaczało kilka lat mocno rock'n'rollowego życia, a w ich efekcie kilka kolejnych na terapii psychologicznej. I chociaż stanęła na nogi, żadna z jej późniejszych płyt nie miała już siły rażenia z początków kariery. Były to niezłe, spokojne piosenki – ballady z folkowym sznytem i popową ogładą, ale nie było w nich niczego, co tłumaczyłoby gwiazdorską pozycję wokalistki. Spece od ekonomii zauważyli to jak zwykle szybciej niż ci od show-biznesu – po 30 mln debiutu, 2 mln drugiej płyty i 200 tys. „Flavors of Entanglement" z 2008 r. jest jednak wymowne. To trochę tak, jakby w trakcie wspomnianej terapii wyleczono Alanis przede wszystkim z charyzmy.

Reklama
Reklama

I to niestety czuć także na „Havoc and Bright Lights". Najnowszy krążek wokalistki jest niewyraźny. Większość piosenek mija, zanim słuchacz w ogóle zauważy ich obecność, a te, które otrą się jakimś cudem o ucho, rażą jakąś słodką monotonią. Czasem mniej – jak w „Woman Down" – gdy w podkładzie zabrzmi elektroniczne tło, częściej jednak bardziej, gdy mamy do czynienia po prostu z błahymi pioseneczkami, jak znalazł na soundtracki do popołudniowych filmów o amerykańskiej młodzieży.

Od tej reguły są dokładnie trzy wyjątki. Pierwszy to wsparty na dynamicznej elektronice „Celebrity", drugi – „Numb", w którym wokalistka przypomina sobie, że miała kiedyś coś wspólnego z rockiem, trzeci zaś, „Edge of Evolution", który jako bodaj jedyny na płycie ma dobrą, wyrazistą melodię i szczyptę dramatyzmu godnego wczesnych prac wokalistki. Tak się składa, że stanowią one co czwarty utwór na tym 12-utworowym albumie. Gdyby wykroić je z całości i wydać w formie EPki, moglibyśmy mówić o wielkim powrocie znakomitej artystki. A tak tkwią smutno jak rodzynki w cieście, z dezaprobatą spoglądając na swoich sąsiadów.

Alanis Morissette,

Havoc and Bright Lights

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Reklama
Kultura
Córka lidera Queen: filmowy szlagier „Bohemian Rhapsody" pełen fałszów o Mercurym
Kultura
Ekskluzywna sztuka w Hotelu Warszawa i szalone aranżacje
Kultura
„Cesarzowa Piotra”: Kristina Sabaliauskaitė o przemocy i ciele kobiety w Rosji
plakat
Andrzej Pągowski: Trzeba być wielkim miłośnikiem filmu, żeby strzelić sobie tatuaż z plakatem do „Misia”
Patronat Rzeczpospolitej
Warszawa Singera – święto kultury żydowskiej już za chwilę
Reklama
Reklama