J.J. Cale nie lubił kultu własnej osoby

J.J. Cale był bluesmanem, który chronił swą prywatność, nie szukał rozgłosu. Sławę zapewnili mu inni - pisze Jacek Cieślak.

Publikacja: 26.07.2014 14:25

J.J. Cale w swoim domu, niedaleko San Diego, 1989 r.

J.J. Cale w swoim domu, niedaleko San Diego, 1989 r.

Foto: Getty Images

J.J. Cale znakomicie pamiętał moment, kiedy po raz pierwszy usłyszał swoją piosenkę „After Midnight" w interpretacji Erica Claptona, która odmieniła jego życie. Był rok 1970. J.J. Cale miał wtedy 32 lata.

– Wróciłem właśnie do Oklahomy, gdzie miałem akompaniować pewnemu śpiewakowi country –wspominał. – Jechałem samochodem, grało radio i wtedy usłyszałem swoją piosenkę w nowej wersji. Byłem długo w muzycznym biznesie i od razu zdałem sobie sprawę, że jeśli puszcza ją radio w Oklahomie, to znaczy, że grają ją też stacje na całym świecie. Wcześniej jeden ze znajomych uprzedzał mnie, że Clapton nagrał „After Midnight", ale to jeszcze nic nie oznaczało. Wykonywał wiele cudzych utworów. Słysząc moją piosenkę w radiu, poczułem się bardzo szczęśliwy. Byłem biednym człowiekiem i marzyłem o zarobieniu pieniędzy.

Gwiazdy i fani

– Zmęczyłem się heroicznym graniem w stylu The Cream – napisał Clapton w swojej „Autobiografii", który w 1977 r. nagrał też „Cocaine" Cale'a. – Nie chciałem już dłużej gimnastykować palców na gryfie. Dlatego się starałem podążać tropem spokojniejszego stylu Cale'a. Zaimponowała mi jego subtelność.

Neil Young był o wiele bardziej dosadny. – Można powiedzieć, że Eric Clapton jest bogiem gitary – mówił. – Ale trzeba zaraz dodać, że nie potrafi grać tak jak Cale, który był zawsze lepszy. Nie epatował głośną muzyką, bo bliższa mu była zmysłowość. Ze wszystkich gitarowych mistrzów, jakich słyszałem, najlepsi byli Hendrix i Cale. Fenomen tego ostatniego polegał również na tym, że nie miał parcia na karierę. Po prostu nie wiedział, jak się ją robi. Ale to nie jest konieczne.

– Słuchałem bardzo dużo muzyki J.J. Cale'a, kiedy formował się mój styl. Zawdzięczam mu wiele – przyznał z kolei Mark Knopfler.

Do listy muzyków wiele znaczących zwłaszcza dla młodego pokolenia, którzy inspirowali się Cale'em, warto dopisać jednego z najważniejszych: Jeffa Becka wykonującego na koncertach przepiękną wersję „Magnolii".

Mało jest chyba artystów takich jak urodzony w 1938 r. w Oklahomie J.J. Cale, którzy byliby mistrzem dla sławniejszych od siebie. Grał leniwie, delikatnie, oszczędnie, śpiewając niemal mrukliwie. Zafascynował nie tylko Erica Claptona, lecz także i Marka Knopflera, Neila Younga, Toma Petty'ego.

Niewielu o nim wiedziało, przed tym jak Clapton nagrał jego „After Midnight". Potem historia potoczyła się niczym kula śniegowa. J.J. Cale stawał się coraz sławniejszy, a w końcu dwa lata po tym, jak światowa publiczność usłyszała Claptonowską wersję piosenki nieznanego szerzej gitarzysty, postanowił nagrać swój pierwszy album „Naturally" (1972).

Znacząca rzecz: zanim inni sięgnęli jego piosenki, on sam zaczął muzykowanie w Tulsie, gdzie dorastał, od grania cudzych hitów. W ten sposób poznał tajniki komponowania i aranżacji, które przydały mu się w latach 60., gdy wyjechał do Los Angeles i utrzymywał się jako inżynier nagrań. Poznał zasady roboty w studio, co sprawiło, że debiutancki album zarejestrował samodzielnie. Wiedział, którym pokrętłem kręcić za konsoletą, by uzyskać odpowiedni efekt.

– Pierwszy raz wziąłem gitarę do ręki na ulicy rodzinnego miasteczka – mówił J.J. Cale w wywiadzie udzielonym „Performing Songwriter". – Pożyczył mi ją kolega. Grałem od przypadku do przypadku, zanim nie zebrałem pieniędzy na własny instrument. Granie było jak sport – częścią normalnego dziecięcego życia. Kompletnie nie miało nic wspólnego z wielkimi marzeniami o sławie. To była zabawa. Tak się wszystko zaczęło.

Z czasem jednak pasja stała się również sposobem zarabiania na chleb.

– Zdobycie pracy w muzycznym biznesie było prawdziwym wyzwaniem – wspomina muzyk. – Nie da się ukryć, że granie w knajpach, akompaniowanie wokalistom to ciężka robota. Musiałem się  ciągle uczyć nowego repertuaru, co było szczególnie trudne, bo piosenki były zazwyczaj kopiami ówczesnych szlagierów. Kiedy ktoś udawał Elvisa, musiałem dotrzeć do oryginału i zorientować się, co grał jego gitarzysta.

Niechęć do kopiowania innych artystów sprawiła, że wytworzył swój charakterystyczny, z lekka niedbały i nonszalancki styl gry.

– Czasami celowo pomijałem nutę, innym razem grałem akord inaczej lub wręcz źle – opowiadał. – Wiedziałem, że naśladując innych, nigdy nie będę w muzyce sobą. Dziś mogę powiedzieć, że podstawą mojego stylu są błędy, jakie popełniałem kiedyś i popełniam wciąż.

Starszy pan

J.J. Cale grywał z wieloma znanymi artystami i wiedział, że sława potrafi zaprowadzić na manowce. – Dlatego zdecydowałem, że chcę złapać Pana Boga za nogi, nie będąc nazbyt sławnym – mówił. – Mało jest artystów, którzy są mniej znani niż ich piosenki, ale właśnie taki był mój cel: być jednym z tych nielicznych. Dziwnie się czułem. Kiedy ludzie o mnie usłyszeli, miałem 32 lata, a wychowałem się w świecie, gdzie sławę się zdobywało w wieku 20 lat. Takie były lata 60.

J.J. Cale dodawał jeszcze: – Zdawałem sobie sprawę, że jeśli stanę się popularny, moje życie zmieni się drastycznie. Jednocześnie wiedziałem, że pieniądze pomagają żyć, a przede wszystkim pozwalają na to, by nie chodzić do pracy każdego dnia. To drugie było dla mnie ważniejsze.

Mając historię amerykańskiej muzyki w jednym palcu, J.J. Cale zdawał sobie sprawę, że pomógł mu Eric Clapton i wielu innych brytyjskich artystów.

– Większość muzyków z Wysp chciała grać tak jak Amerykanie – tłumaczył. – Wiem, który Brytyjczyk kogo z nas naśladował. Próbowali grać amerykańskiego bluesa i stąd wziął się rock and roll. Szansą dla nich stały się elektryczne gitary, bo w Ameryce wielu klasyków grało na akustycznych. Istotną zmianę wprowadziło pokolenie Claptona. I nie chodziło tylko o to, że grał głośno. Grał intensywniej, tak jak Muddy Waters nie zagrał nigdy.

Krytyczny wobec siebie

Pod koniec życia stawał się coraz bardziej sceptyczny wobec własnych możliwości.

Cale nigdy nie był przesadnie pewny siebie, opowiadał o sobie z pokorą i skromnością, jakiej brakuje dzisiejszym gwiazdom.

– Ludzie zwykli mówić, że każda z moich płyt brzmi jak poprzednia. Zgadza się – powiedział J.J. Cale. – Proszę mi uwierzyć: pracując nad każdym kolejnym albumem, staram się zmienić brzmienie. Za każdym razem jednak, kiedy kończę sesję, zdaję sobie sprawę, że znowu brzmię tak samo jako poprzednio. Nie potrafię inaczej.

Krytycznie wyrażał się o swoim śpiewie, nie lubił kultu własnej osoby. – Nie uważam się za dobrego wokalistę, zdarzało mi się fałszować – mówił. – Sposobem na to było wielokrotne nagrywanie moich partii wokalnych, sklejanie ich. Brałem przykład z chórów. Zbiorowy śpiew zawsze zabija fałsz, po prostu nie słychać tego, co najgorsze. Nie wymyśliłem tego patentu. Przede mną zastosował taki trick Les Paul.

– Nagrałem wiele płyt, które są wciąż obecne na rynku – tłumaczył. – Osiągnąłem wiek, w którym zdajemy sobie sprawę, że trudno zrobić coś nowego. Piszę piosenkę i myślę sobie: „O Boże, przecież to przypomina »Call Me The Breeze« sprzed 40 lat". Kiedy pisze się piosenki całe życie, przychodzi czas, gdy zdajemy sobie sprawę, że imitujemy samych siebie.

Zapytany z czego jest najbardziej dumny, odpowiadał: – Najbardziej  z tego, że powiększała się lista osób, które wykonywały moje piosenki. Nawet jeśli nie brzmiały najlepiej, byłem dumny.

Teraz Eric Clapton zaprosił gwiazdy, by zaśpiewać piosenki J.J. Cale'a na płycie dedykowanej pamięci mistrza. Po raz pierwszy jamowali w 1976 r. w Londynie. Na serio spotkali się w studio w 2006 r., żeby nagrać wspólną płytę „Road to Escondido".

Clapton  i przyjaciele

Album „The Breeze, An Appreciation of J.J. Cale" ukaże się 29 lipca pod szyldem „Eric Clapton&Friends".

Poza samym Erikiem Claptonem na płycie grają i śpiewają także: Willie Nelson, Mark Knopfler, Tom Petty, John Mayer, Derek Trucks oraz Don White.

Album zawiera 16 utworów, które w większości zostały nagrane w gwiazdorskich duetach.

Płyta nie była marzeniem skromnego gitarzysty. Jedynym życzeniem, jakie J.J. Cale wyraził przed śmiercią, była zachęta do wspierania schroniska dla zwierzaków w kalifornijskiej La Jolli, gdzie mieszkał i zmarł rok temu na atak serca.

Kto może, niech sypnie groszem na biedne psiaki.

J.J. Cale znakomicie pamiętał moment, kiedy po raz pierwszy usłyszał swoją piosenkę „After Midnight" w interpretacji Erica Claptona, która odmieniła jego życie. Był rok 1970. J.J. Cale miał wtedy 32 lata.

– Wróciłem właśnie do Oklahomy, gdzie miałem akompaniować pewnemu śpiewakowi country –wspominał. – Jechałem samochodem, grało radio i wtedy usłyszałem swoją piosenkę w nowej wersji. Byłem długo w muzycznym biznesie i od razu zdałem sobie sprawę, że jeśli puszcza ją radio w Oklahomie, to znaczy, że grają ją też stacje na całym świecie. Wcześniej jeden ze znajomych uprzedzał mnie, że Clapton nagrał „After Midnight", ale to jeszcze nic nie oznaczało. Wykonywał wiele cudzych utworów. Słysząc moją piosenkę w radiu, poczułem się bardzo szczęśliwy. Byłem biednym człowiekiem i marzyłem o zarobieniu pieniędzy.

Pozostało 90% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla