Wiktor Zborowski z Wielkim Splendorem

Wiktor Zborowski, laureat Wielkiego Splendora, opowiada w rozmowie z Małgorzatą Piwowar o radiu, kabarecie i ucieczce z teatru.

Aktualizacja: 01.12.2014 22:20 Publikacja: 01.12.2014 20:30

Wiktor Zborowski z Wielkim Splendorem

Foto: materiały prasowe

Dostał pan najważniejszą nagrodę radiową „za niezwykłą inteligencję, która wyzwala ironię. Za ironię, która nie rani, lecz pobudza do myślenia". Co się panu w tym werdykcie najbardziej podoba?

Wiktor Zborowski: Że w ogóle dostałem Splendora, bo o nim marzyłem. A najważniejsze w uzasadnieniu jest stwierdzenie, że nie rani. Jedną z moich zasad życiowych jest niesprawianie innym przykrości.

Nagrody nie tylko za kreacje

W poniedziałek wieczorem wręczono najważniejsze wyróżnienia Teatru Polskiego Radia – Wielkie Splendory za wybitne kreacje w słuchowiskach oraz twórczy wkład w rozwój i umacnianie rangi radia artystycznego w Polsce. Tegoroczne Wielkie Splendory trafiły do Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej i Wiktora Zborowskiego. Od 2006 roku przyznawany jest również Splendor Splendorów dla wybitnych postaci kultury. Uhonorowano nim dotąd m.in.: Wiesława Michnikowskiego, Olgierda Łukaszewicza, Irenę Jun. Do tego grona dołączył Jan Matyjaszkiewicz. Honorowego Wielkiego Splendora za całokształt dorobku otrzymała Zofia Posmysz, a Stanisław Brejdygant – Tele-Splendora.

Dlaczego to tak ważna nagroda?

Współpracuję z Teatrem Polskiego Radia już prawie 42 lata, kocham tę pracę i nigdy przez ten czas nie dostałem do ręki bezwartościowego tekstu. Nawet kiedy w latach 70. nagrałem audycję pt. „Wiktor Zborowski recytuje swoje ulubione wiersze poetów azerbejdżańskich", to wiersze te były pięknie przetłumaczone i napisane, jak by powiedział Dudek Dziewoński, „całkiem niezłą azerbejdżańszczyzną".

Nie chciał pan reżyserować w radiu?

Wiele lat temu wyreżyserowałem „radiowo" na płytę bajkę muzyczną dla dzieci w fantastycznej zresztą obsadzie. Natyrałem się, namęczyłem. Nawet się podobało, ale... chyba nie moja działka. I na tym poprzestałem. Jeśli jest się aktorem, to reżyseria nie jest obowiązkowa. Może kiedyś, jak poczuję wenę, jeszcze do tego wrócę.

Jest rola, którą chciałby pan zagrać?

Owszem, tylko żebym mógł ją zagrać, ktoś mądry mu- siałby napisać sztukę. Chodzi o wyimaginowane spotkanie starego Cyrano de Bergerac z Christianem. Chciałbym, żeby mogli sobie wreszcie pewne sprawy wyjaśnić.

Dwa razy zagrał pan Papkina – w teatrze w reżyserii Gustawa Holoubka i w radiu w realizacji Janusza Kukuły. A na ubiegłorocznym jubileuszu 40-lecia pracy wystąpił pan jako Rejent w Och-Teatrze w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza. Ma pan słabość do „Zemsty"?

A który aktor jej nie ma? Trzeba być głuchym, ponurym burakiem, żeby nie dostrzegać geniuszu tej sztuki i jej autora – Aleksandra Fredry.

Widzowie go doceniają?

Z przykrością zauważam, że maleje zapotrzebowanie na ten rodzaj klasycznej komedii. To skutek wychowywania młodych ludzi od ponad 20 lat za pomocą telewizji i tabloidów. Zdaję sobie sprawę, że to dziś nisza, choć i bywają nadkomplety na „Zemście" w Och-Teatrze.

To znaczy, że rechot dziś wypiera śmiech?

Owszem. Żeby człowieka szlachetnie rozbawić, trzeba się jednak przyłożyć i coś umieć. To dziś nie jest w modzie.

Dlaczego?

Paradoksalnie, kiedyś na jakość żartu wpływ miała cenzura, którą trzeba było omijać. Widz musiał myśleć i chwytać aluzje. Teraz wali się wprost, po nazwisku – i nie trzeba w ogóle myśleć! Jest zatrzęsienie kabaretów, a ponieważ wszystko wolno, kabaret się wulgaryzuje. I to bawi! O czasy, o obyczaje! Nie tylko w tej branży coraz powszechniej gloryfikowana i nagradzana jest amatorszczyzna. Ona wyznacza poziom, a zawodowstwo jest passe.

To jak się pan czuje, występując w kabarecie Super Duo z Marianem Opanią, korzystając z tekstów Wojciecha Młynarskiego, Włodzimierza Wysockiego, Jacques'a Brela?

Dobrze. Są widzowie, którym jeszcze coś mówią te nazwiska.

Z etatu w teatrze odszedł pan dobrowolnie w 1998 roku. Nigdy nie żałował pan tej decyzji?

Nie, choć zdaję sobie sprawę, że coś ciekawego mogło mnie ominąć. Ale jednocześnie wiem, ile bym stracił, świata nie zobaczył. Na przykład ostatnio dostałem ciekawą propozycję od łotewskiej reżyserki uprawiającej kino artystyczne, niszowe. Postanowiła wyreżyserować niezrealizowany dotąd scenariusz Sergiusza Eisensteina o Pawce Morozowie. Przeniosła akcję w lata 60. do kołchozu na radziecką Łotwę. Gram jedną z głównych ról. Będąc na etacie, mógłbym mieć problemy ze zwolnieniem do filmu. Choć raczej nie przypuszczam.

Teatr zmienił się przez ostatnie lata?

Bardzo, acz trudno mi to dogłębnie ocenić, bo nie jestem znawcą teatru nowoczesnego dominującego teraz na wielu scenach. Nieszczęście zaczęło się, gdy sztuki grywane w głębokim, europejskim offie u nas zaczęły być traktowane jak objawienie i trafiały na sceny czołowych polskich teatrów. To było straszne, kiedy okazało się, że poważne instytucje kulturalne mogą stać otworem przed najgorszą szmirą i grafomanią. Ale nie wymienię żadnych tytułów ani nazwisk, bo, powiedzmy, nie pamiętam. Zresztą być może to, co nazywamy teatrem tradycyjnym, w ogóle zniknie za jakiś czas. Stanie się skansenem.

Co go zastąpi?

Nie wiem, ale na pewno trwać będzie aktor i słowo. I myśl. Bo ludzie w pewnym momencie odwrócą się od teatru, którego nie będą rozumieć. Suma kompilacji i przypadkowych improwizacji mających się złożyć na spektakl to zazwyczaj bełkot. A on nuży. Może mój teatr skończy w skansenie, ale ten dzisiejszy – w słoju z formaliną w Instytucie Patologii Teatru. Chociaż może za stary już jestem? Nie wiem, nie znam się.

Czuje się pan emigrantem?

Raczej outsiderem. Najbardziej lubię pojechać do siebie na Mazury i tam sobie być. I śmieci zbierać po lasach – bo to jest moja pasja, którą realizuję od wielu lat. Krysia Janda, która ją podziela, podarowała mi nawet specjalny kijek ze szpikulcem.

I jest lepiej?

Ze śmieciami? Poprawia się. Nikogo tego nie uczę ani do tego nie namawiam. To jest działalność, która mnie cieszy i satysfakcjonuje. Mój prywatny patriotyzm. Jedni wyją na Krakowskim Przedmieściu, a ja zbieram śmieci po lasach. Ech, żeby tak ktoś odśmiecił teatr i kabaret. Ale na to wpływu już nie mam. Toteż, jakkolwiek by to zabrzmiało, idę na śmieci.

Dostał pan najważniejszą nagrodę radiową „za niezwykłą inteligencję, która wyzwala ironię. Za ironię, która nie rani, lecz pobudza do myślenia". Co się panu w tym werdykcie najbardziej podoba?

Wiktor Zborowski: Że w ogóle dostałem Splendora, bo o nim marzyłem. A najważniejsze w uzasadnieniu jest stwierdzenie, że nie rani. Jedną z moich zasad życiowych jest niesprawianie innym przykrości.

Pozostało 94% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"