Zakościelny naszym Pittem, Orły Oscarami

Chlubimy się tym, co rodzime, „dobre, bo polskie”, a jednocześnie chętnie stroimy się w cudze piórka. A może to media przyklejają polskim zjawiskom zachodnie metki, bo lubią uproszczenia

Aktualizacja: 27.02.2008 12:20 Publikacja: 27.02.2008 00:17

Zakościelny naszym Pittem, Orły Oscarami

Foto: Rzeczpospolita

Najbardziej za wielkim światem tęskni kultura. Zarówno ta wysoka, jak i w wydaniu pop.

Aż dziw, że w dziennikarstwie telewizyjnym tylko Ewa Drzyzga dopracowała się miana polskiej Oprah Winfrey. A w dziedzinie kulinarnej jedynie Magdę Gessler porównano do Nigelli Lawson. Choć fizycznie są swoim przeciwieństwem (blondynka i brunetka), mają wiele cech wspólnych. Obie ponętne, pulchne, barokowe i cieszące się wzięciem u płci przeciwnej.

Nie rozumiem jednak, dlaczego obdarzoną cudownym kontraltem Ewę Podleś mianować światową gwiazdą opery dzięki nominacji na polską Marylin Horne. Podleś jest znakomita jako Podleś, i basta.

W innych dziedzinach sztuki też wyłażą nasze kompleksy. Nagrodę literacką Nike ochrzciliśmy polskim Noblem. Filmowe Orły mianowaliśmy polskimi Oscarami. Fryderyki podciągamy pod polskie Grammy. Warszawska Praga, która w ostatnich latach stara się zmienić image i przeobrazić w dzielnicę sztuki, przymierza się do londyńskiego Soho.

Wilhelm Sasnal, najgłośniejszy dziś polski artysta, dla niektórych zyskuje zestawiony z Niemcem Gerardem Richterem i Belgiem Lukiem Tuymansem: maluje jak oni, w podobny sposób posiłkując się zdjęciami. Tu warto nadmienić, że w latach 80. i 90. naszych figuratywnych ekspresjonistów tytułowano polskimi neue wilde.

Męska uroda Zakościelnego zawieszona w polskiej próżni nie ma wartości – dopiero porównany z Bradem Pittem zyskuje. Cezary Pazura błaznuje nie gorzej niż Jim Carrey, dzięki czemu okrzyknięto go rodzimym J. C. Aktorka Joanna Liszowska za największy komplement uznała porównanie do polskiej Beyoncé, ponieważ ta piosenkarka to 100 procent kobiecości. Jeśli na tym ma polegać aktorska ranga…

Lepiej wypadła Katarzyna Herman, mianowana rodzimą Sophie Marceau. A najkorzystniej – Agnieszka Chylińska przyrównana do Janis Joplin. Pierwowzór od wielu lat nie żyje, a jej legenda – jak najbardziej. Oby kunszt Chylińskiej też przetrwał próbę czasu.

Dodzie, szczycącej się niebotycznym IQ, wcale nie marzy się wykorzystanie intelektualnego potencjału. Nie wierzy też w swój talent estradowy. Jej marzy się pozycja ikony mody na podobieństwo Victorii Beckham – a to za sprawą Radka Majdana, eksmęża piłkarza, oraz dzięki zamiłowaniu do shoppingu. Skoro mowa o styku sportu i kultury masowej: Mariusz Pudzianowski, strongman, został uznany za polskiego Arnolda Schwarzeneggera. Natomiast tenisistce Agnieszce Radwańskiej dorobiono miano naszej Martiny Hingis.

Judyta, bohaterka powieściowego cyklu Katarzyny Grocholi i nakręconych na podstawie jej prozy komedii romantycznych, to oczywiście polska Bridget Jones. I porównanie z ostatniej chwili: najnowszy film Saramonowicza „Lejdis” pewien krytyk uznał za polskie „Cztery wesela i pogrzeb”. W moich oczach tym się pogrzebał.

Na pozór mamy obecnie wszelkie dane, żebyśmy choćby jako konsumenci pozbyli się poczucia niższości wobec zachodniego świata. Cztery lata temu oficjalnie doszlusowaliśmy do UE. Zaopatrzenie w sklepach mamy jak wszędzie, ciuchy – jak wszędzie, ofertę kulturalną – prawie jak wszędzie.

Dlaczego więc nadal pokutuje w nas potrzeba równania do Anglosasów? A widać to na każdym kroku. Zalała nas lawina terminów pochodzenia angielskiego, z którymi nie bardzo wiemy, jak się uporać. Spolszczać pisownię, dodawać swojskie końcówki i odmianę, szukać rodzimego odpowiednika lub słowa bliskoznacznego? Trzeba wyczuć. Czat się przyjął, didżej też. Nawet dings niemieckiego pochodzenia, czyli takie coś, wydaje się do przyjęcia. Coraz mniej dziwi „nasza” pisownia terminów czip (chip), dizajn (design). Śmieszy mnie szmateks, kupuję japiszona i kesz.

Drażnią jednak pretensjonalny surwiwal, kliring i kopyrajter. Dziwaczne wydają się: brand (lepiej brzmi marka), briefing (szybka konferencja prasowa), background (kontekst, tło, zaplecze) – w innych niż mianownik przypadkach. A już zupełnie nie widzę powodu wymiany pseudonimu na „nick” ani pieszych wędrówek na „trekking”.

Skąd kiedyś czerpaliśmy wzorce i inspirację? Przez stulecia naśladowaliśmy żabojadów. „Co Francuz wymyśli, to Polak polubi”, pokpiwał Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. Zachwycaliśmy się też wyspiarzami. „Miło angielską milą przejechać się czasem” – pisał Fredro w „Cudzoziemszczyźnie”. W dobie PRL staliśmy się demokratami: imponowało nam wszystko, co zachodnie, bez względu na kraj pochodzenia. Załapywała się nawet Jugosławia…

Mniej więcej 40 lat temu Wojciech Młynarski znalazł sposób na „kompleks Sali Kongresowej”: zamiast weekendowego włóczenia się po paryskim lotnisku Orly, zaproponował „niedzielę na Głównym”. W piosence „Światowe życie” podsunął rozmaite swojskie erzace luksusowych produktów z Zachodu. Czeskie kolie zastępowały Cartiera i Tiffany’ego, przemysławka pachniała jak perfumy, leniwe w mlecznym barze smakowały jak przekąski a la fourchette, a żubrówka mogła konkurować z whisky.

Poza tym za polski kawior robiła kaszanka, za banany – ogórki kiszone. Serek fromage udawał nazwą francuski twaróg, a Gallux kokietował, że oferuje luksus. Pewex był sklepem z zachodnimi towarami za gotówkę lub bony – a więc miał coś wspólnego z PKO, a trochę z wekslem. A końcówka „x” zawsze w naszym odczuciu dodawała elegancji (smakuje nam do dziś, czego dowodem Dantex, Bartex, Lentex).

Były to czasy, kiedy Polak potrafił. Zwłaszcza w kulturze zaroiło się od nadwiślańskich kopii zachodnich gwiazd. Wiolettę Villas okrzyknięto polską Ymą Sumac, Krzysztofa Krawczyka – Presleyem, Andrzeja Zauchę – Tomem Jonesem, Trubadurów – Rolling Stonesami z Łodzi, Czerwone Gitary zaś udawały czwórkę z Liverpoolu.

W literaturze mieliśmy Marka Hłaskę, równie męskiego i uzdolnionego jak Hemingway. Barbarę Brylską inicjały imienia i nazwiska predestynowały do roli naszej B. B. Zbigniewowi Cybulskiemu pisane było zostać polskim Jamesem Deanem: podobny wdzięk, powodzenie u kobiet i straceńcze skłonności, u obydwu gwiazdorów zakończone przedwczesnym zejściem. Elżbietę Czyżewską mianowano polską Marilyn Monroe – po tym gdy zagrała rolę Maggie w filmie „Po upadku” (genialny pastisz M. M.).

Miasta też miały światowe ambicje. Paczków pretendował do miana polskiego Carcassonne, Opole przymierzało się do roli naszej Wenecji, Zamość nie miał kompleksów wobec Padwy, Warszawa zaś kokietowała przydomkiem Paryża północy. W 1981 r. Lech Wałęsa zmienił kierunek porównań: wróżył Polsce przeobrażenie się w drugą Japonię. Okazał się kiepskim wizjonerem. Znów skręciliśmy na Zachód. A na zachodzie – bez zmian.

Najbardziej za wielkim światem tęskni kultura. Zarówno ta wysoka, jak i w wydaniu pop.

Aż dziw, że w dziennikarstwie telewizyjnym tylko Ewa Drzyzga dopracowała się miana polskiej Oprah Winfrey. A w dziedzinie kulinarnej jedynie Magdę Gessler porównano do Nigelli Lawson. Choć fizycznie są swoim przeciwieństwem (blondynka i brunetka), mają wiele cech wspólnych. Obie ponętne, pulchne, barokowe i cieszące się wzięciem u płci przeciwnej.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla