Co to za aktor, co nie gra w serialu

I przyszedł "Vabank". Do tego czasu nie wyobrażałem sobie, że będę kojarzony z komedią. Niestety kojarzony na krótko. Bo po "Vabanku" przestałem grać. Nie dostawałem żadnych propozycji - mówi Krzysztof Kiersznowski

Publikacja: 14.09.2007 12:38

Krzysztof Kiersznowski: Nuta był naiwny, chłopięcy, zagubiony. Wszystkiego po trochu. Ale za to ciep

Krzysztof Kiersznowski: Nuta był naiwny, chłopięcy, zagubiony. Wszystkiego po trochu. Ale za to ciepły, miły i grzeczny

Foto: Forum

Rz: Zaczynał pan grać w filmach wybitnych polskich reżyserów -w"Bez znieczulenia" Wajdy, "Gorączce" Holland, u Barańskiego i Żebrowskiego. Czy sukces "Vabanku" nie przekreślił pana szansy na karierę aktora dramatycznego?

U Wajdy to było statystowanie. Z kilkoma studentami graliśmy delegację partyjną z kwiatami. Panu Andrzejowi bardzo się nie podobaliśmy. Powtarzał: "Jak oni grają, jak oni grają?". Agnieszka Holland była ze mnie zadowolona i miałem już do zagrania parę scen w roli bojowca. W telewizyjnym spektaklu "Śmierć komiwojażera" wystąpiłem z Tadeuszem Łomnickim. I przyszedł "Vabank". Do tego czasu nie wyobrażałem sobie, że będę kojarzony z komedią. Niestety kojarzony na krótko. Bo po "Vabanku" przestałem grać. Nie dostawałem żadnych propozycji. To było makabrycznie irytujące i całkiem niezrozumiałe. Myślałem, że posypią się nowe ciekawe role, bo przecież widzowie szaleli, krytyków też zadowoliłem. Ale czasami tak w życiu aktora już bywa.

To profesorowie nie przestrzegli pana, że charakterystyczne role kończą się bezrobociem?

Dotknął pan, panie redaktorze, niezwykle ważnego zagadnienia. Niestety również dla mnie. Moja pani profesor Maria Kaniewska - od "Panienki z okienka" - tuż przed zakończeniem studiów poprosiła mnie na rozmowę i powiedziała tak: "Krzysiu, serce ty moje, pomyśl nad jedną rzeczą, do której już nigdy nie będziemy wracać. Spojrzyj do lustra i zobacz? masz taką postawę, głos i twarz, że moim zdaniem, będziesz grał całe życie esesmanów, bo mundur na tobie świetnie leży, wojskowych, bandytów, silnych ludzi, słowem twardych mężczyzn. Pomyśl, co zrobić, żeby tak nie było". Wziąłem sobie tę radę do serca. I w "Vabanku" się do niej zastosowałem. Nuta był naiwny, chłopięcy, zagubiony. Wszystkiego po trochu. Ale za to ciepły, miły i grzeczny. Zorientowałem się, że mogę zagrać i w ten sposób, co się spodobało widzom.

Bogusław Linda obsadził pana w 1985 r. w głównej roli Mussoliniego w swoim spektaklu "Przedstawienie pożegnalne" według dramatu Petera Mullera w Teatrze Studio. To była rewelacja, prawda?

Linda był wtedy aktorem z kilkoma znakomitymi filmami na koncie, których nikt nie widział, bo zatrzymała je cenzura - niekwestionowanym autorytetem. Świetnie wyreżyserował historię amerykańskiego planu porwania Mussoliniego i pokazywania go w cyrkowej klatce na całym świecie. Historię odgrywali klauni. Znakomita była muzyka Przemysława Gintrowskiego. Myślałem, że to wielka szansa. Doszło do paradoksu. Spektakl wygrał konkurs na festiwalu teatralnym w Grecji i bez reklamy miał coraz większą widownię, ale został zdjęty z afisza przez Jerzego Grzegorzewskiego. Teatr potrafi wykończyć aktora psychicznie.

Jak pan wspomina Studio Grzegorzewskiego?

Różnie bywało. Fantastyczna była współpraca z Markiem Walczewskim w "Operze za trzy grosze". To jeden z najlepszych aktorów w Europie!

Ale wolał pan być Mistrzem na tak zwanej prowincji -w adaptacji powieści Bułhakowa w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.

Nie wytrzymałem atmosfery Studia. Nie wszystko rozumiałem, na wiele rzeczy nie mogłem się zgodzić. Zaczepił mnie dyrektor przy windzie i mówi o moich ówczesnych loczkach: "Genialne, genialne. Czy pan śpiewa?". A śpiewałem w co najmniej dwóch spektaklach. "No tak, no tak!" - odpowiedział. - "Niech pan nikomu nie mówi. Będziemy robili "Mechaniczną pomarańczę". Tekst jest tłumaczony. Widzę pana w głównej roli". Nie spałem po nocach, szukałem książki, filmu. Minął tydzień i spotkaliśmy się z kolegami z teatru towarzysko. Jeden z nich poprosił mnie na stronę: "Nie mów nikomu, ale Grzegorzewski zaproponował mi główną rolę w "Mechanicznej pomarańczy". Bardzo się cieszę, bo będziemy na pewno grać razem!". A potem dowiedziałem się jeszcze o trzecim i czwartym koledze. Miałem takich sytuacji dość. Rok po szkole aktorskiej również otrzymałem główna rolę - w filmie. Przeszedłem pomyślnie zdjęcia próbne, byłem po rozmowach z reżyserem i zaawansowanych analizach scenariusza. Z prasy dowiedziałem się, że film jest kręcony, i owszem, ale beze mnie.

Grzegorzewski wielokrotnie obsadzał wielu aktorów w tej samej roli - grali jej różne wcielenia.

Aktorzy bywają bezbronni jak dzieci. Kiedy poczułem, że gram główną rolę nie w spektaklu, lecz w chorym śnie - odszedłem.

A jakim pan był Mistrzem w Bydgoszczy?

Minęliśmy się z reżyserem Andrzejem Marią Marczewskim. Nie żałuję tej pracy. Ale rola mi się nie udała. Zagrałem jednak w "Improwizacji wersalskiej" Moliera w reżyserii Zdzisława Wardejna, co mi się bardzo podobało. Ostatni spektakl w sezonie dawaliśmy dla żołnierzy. Zaczęło się makabrycznie. Na widowni poszły w ruch flaszki, zaczęło się picie wódki. Wiem, co to znaczy, bo sam byłem w wojsku i w Legnicy poszliśmy do teatru na rozkaz. Wojsko ciągle kaszle, bo jest przeziębione. A jednak po półgodzinie na naszym spektaklu ucichło. W przerwie Wardejn przyszedł do garderoby. Chyba nigdy nie widziałem tak szczęśliwego reżysera. Wyściskał nas. Płakał. Rzadko się dzieją takie rzeczy w teatrze. Choćby dlatego warto było pojechać do Bydgoszczy.

Pamiętamy o rolach, a nie mówi się o życiu w pociągu, hotelach, poza domem. Jak pan to znosi?

Fatalnie. Oczywiście wszystko zależy od temperamentu. Wolę siedzieć w domu.

Był pan awangardą polskiej emigracji w Dublinie, przecierał pan szlaki na początku lat 90.

Kiedy tam przyjechałem, do Stowarzyszenia Polaków było zapisanych 120 osób. Irlandia nie utrzymywała jeszcze dyplomatycznych stosunków z Polską. Postanowiłem pójść pierwszy raz w życiu do pubu. Dzieci i żona spały już sobie. Na sali tłumy, a w telewizji mecz. Piłka mało mnie interesowała, ale ktoś do mnie zagadał, spytał, skąd jestem i wyszło na to, że panowie wokół pasjonują się spotkaniem Polska - Irlandia. Zremisowaliśmy 0:0. Jaką ja przeżyłem miłość ze strony Irlandczyków. Wcześniej, podróżując po Europie, spotykałem się tylko z daleko idącą powściągliwością albo zaciekawieniem. W Irlandii na hasło Polska otwierały się przede mną wszystkie drzwi. Potem przyjechał Ernest Bryll w roli ambasadora. Pomógł mi wyreżyserować jedną sztukę, w kilku innych zagrać.

Ale grał pan podobno głównie Bułgarów i Niemców, którzy kaleczą angielski.

Takich aktorów potrzebowali. Zobaczyłem wtedy po raz pierwszy, jak wygląda wolny aktorski rynek. Nie podobało mi się. I do tej pory mi się nie podoba. Ale stosunek do polskich aktorów za granicą zmienia się, tak jak uczucia wobec Polski. Kolega z Niemiec mówił mi, że jeszcze pięć lat temu nasi aktorzy, nawet jeśli bardzo dobrze mówili po niemiecku, dostawali do zagrania role bandytów, złodziei, Rosjan. Sytuacja się zmieniła, bo z Niemcami pracują dziś polscy lekarze, inżynierowie, fachowcy z branży komputerowej. I polscy aktorzy awansują w hierarchii społecznej wraz z nimi.

Jakie pan lubi nagrody?

Aktorskie! Na Festiwalu Sztuk Współczesnych we Wrocławiu w 1978 r. wyróżniono mnie - debiutanta - wraz z Andrzejem Łapickim i Zygmuntem Hübnerem. Wspaniałe towarzystwo. Nagrody w Gdyni oraz Orła za drugoplanową rolę w "Statystach" Michała Kwiecińskiego się nie spodziewałem. To też wielka przyjemność.

Nie obawiał się pan, że po nagrodzie znowu telefon przestanie dzwonić?

Byłem już na to przygotowany. Zwłaszcza po "Kilerze", gdzie zachwycano się rolą Wąskiego. Przecież znowu zapadła cisza. Do czasu "Cześć, Tereska".

"Statyści" byli filmem o tym, czy Polacy mają poczucie humoru.

To jeden z wątków.

Z "Vabanku" się śmiali, po "Kilerze" wyzywali pana od najgorszych.

To prawda.

A co polskie seriale, w których pan gra, mówią o polskich widzach?

Myślę, że mamy do czynienia ze zjawiskiem o globalnej skali. Dobrze ilustruje je scena z francuskiego filmu "Gusta i guściki", który uwielbiam. Główny bohater chce przedstawić rodzicom swoją partnerkę, która jest aktorką. Pytają, w jakim serialu gra, a ona koncentruje się na teatrze. Na twarzy rodziców pojawia się zawód. Jak nie gra w serialach, to jaka z niej aktorka?

W kinach czeka nas premiera "Ballady o Piotrowskim" Rafała Kapelińskiego i Piotra Ledwiga z panem w roli głównej. Czego możemy się spodziewać?

Pracowaliśmy bez pieniędzy, ale scenariusz jest bardzo intrygujący. Pięćdziesięcioletni gość mieszka z mamusią w małym miasteczku. Dziś z łatwością mówimy o kimś nieudacznik. Z reguły to źle świadczy o tym, kto to mówi. Bohater postanawia zmienić swoje życie w szalony sposób. A jaki - proszę zobaczyć.

Rz: Zaczynał pan grać w filmach wybitnych polskich reżyserów -w"Bez znieczulenia" Wajdy, "Gorączce" Holland, u Barańskiego i Żebrowskiego. Czy sukces "Vabanku" nie przekreślił pana szansy na karierę aktora dramatycznego?

U Wajdy to było statystowanie. Z kilkoma studentami graliśmy delegację partyjną z kwiatami. Panu Andrzejowi bardzo się nie podobaliśmy. Powtarzał: "Jak oni grają, jak oni grają?". Agnieszka Holland była ze mnie zadowolona i miałem już do zagrania parę scen w roli bojowca. W telewizyjnym spektaklu "Śmierć komiwojażera" wystąpiłem z Tadeuszem Łomnickim. I przyszedł "Vabank". Do tego czasu nie wyobrażałem sobie, że będę kojarzony z komedią. Niestety kojarzony na krótko. Bo po "Vabanku" przestałem grać. Nie dostawałem żadnych propozycji. To było makabrycznie irytujące i całkiem niezrozumiałe. Myślałem, że posypią się nowe ciekawe role, bo przecież widzowie szaleli, krytyków też zadowoliłem. Ale czasami tak w życiu aktora już bywa.

Pozostało 89% artykułu
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Kultura
Biblioteka Narodowa zakończyła modernizację Pałacu Rzeczypospolitej
Kultura
Muzeum Narodowe w Krakowie otwiera jutro wystawę „Złote runo – sztuka Gruzji”