„Współcześni pianiści stali się nudni jak flaki z olejem. Tylko bardzo niewielu z nich ma coś interesującego do powiedzenia” – napisał kilka lat temu krytyk brytyjskiego „Guardiana” Martin Kettle, oceną tą bulwersując opinię. Przyczyn tego stanu rzeczy upatrywał zarówno w samych artystach, jak i w instrumencie oraz muzyce, którą wykonują.
Fortepian królował w XIX wieku. Karierę zrobił dzięki Wielkiej Rewolucji Francuskiej, która przeciwstawiła go klawesynowi. Moc dźwięków fortepianu dobrze oddawała rewolucyjne nastroje, delikatny klawesyn uważano za symbol starego reżimu, wyrzucano go więc z okien plądrowanych pałaców arystokratów. Artystyczne możliwości nowego na owe czasy instrumentu odkrył przede wszystkim Beethoven. Za jego to sprawą powiększono skalę fortepianu do sześciu i pół oktawy, w następnych latach Sebastian Erard czy Jean-Henri Pape wprowadzili kolejne udoskonalenia techniczne w konstrukcji tego instrumentu, a Fryderyk Chopin czy Franciszek Liszt odkryli jego możliwości artystyczne.
Fortepian (lub wersja pomniejszona – pianino) zrobił oszałamiającą karierę. Znajdował się niemal w każdym domu, również klasy średniej, służył do występów koncertowych i do rodzinnego muzykowania. Komponowano dla niego wielkie utwory i proste melodie, które mógł zagrać każdy. A zdobycie umiejętności w grze na fortepianie jeszcze do połowy XX wieku należało do elementów obowiązkowego wykształcenia inteligencji, a nawet lepiej sytuowanych rodzin robotniczych.
Zmierzch fortepianu nastąpił z chwilą rozwoju radia, fonografii i telewizji, gdy słuchanie muzyki zastąpiło jej czynne uprawianie. Ważniejsze jednak chyba stało się to, że sami kompozytorzy również przestali wierzyć w siłę jego oddziaływania. Gdy w wieku XX zatriumfowała awangarda, fortepian stał się niemal wyłącznie obiektem rozmaitych eksperymentów brzmieniowych. Od czasów Bartoka, Gershwina czy Prokofiewa nie powstał żaden wielki koncert fortepianowy, który na trwałe wszedłby do światowego repertuaru.
Większość współczesnych pianistów pozostaje przy klasycznym repertuarze i coraz trudniej znaleźć im w dziełach dawnych mistrzów coś nowego, świeżego i oryginalnego. Artur Rubinstein powiedział kiedyś, że zawsze uważał Brahmsa za kompozytora nowoczesnego, bo jego młodość przypadła na schyłek życia tego kompozytora. To była muzyka, która stanowiła część jego własnego życia. Dzisiejsze generacje, siadając do klawiatury, rozpoczynają wycieczkę w przeszłość coraz bardziej dla nich odległą. I muszą przekonać odbiorcę, że mają jednak coś do przekazania. To prawda, że publiczność ciągle lubi recitale fortepianowe, ale też szuka wirtuoza, który przywróci ów dreszcz emocji towarzyszący występom dawnych lwów.Nazwisko Artura Rubinsteina padło tu nieprzypadkowo. Był jednym z ostatnich demonów klawiatury, dysponujących magiczną wręcz siłą. Ta dynastia zaczynała się od Liszta, rozwijała się dzięki niezwykłym umiejętnościom Antoniego Rubinsteina, Ignacego Jana Paderewskiego, Józefa Hofmana, Leopolda Godowskiego, Sergiusza Rachmaninowa, a skończyła się definitywnie wraz ze śmiercią Vladimira Horowitza. Ten artysta urodzony w Kijowie w 1904 r., a więc młodszy o lat 17 od Artura Rubinsteina, w 1925 r. wyruszył na podbój Europy i przez następnych 60 lat fascynował świat nienaganną techniką, barwą dźwięku i ciągłym odnajdywaniem w granych przez siebie utworach nowych treści.