Występ zarejestrowany przed trzema laty w Wielkiej Brytanii pokazuje artystkę imponującą doświadczeniem i sceniczną swobodą, ale już niezdolną, by swym śpiewem poruszyć.
To, że Dionne Warwick i Whitney Houston są spokrewnione, dostrzec łatwo. Podobieństwo tkwi w muzycznej elegancji, zdumiewającej łatwości, z jaką interpretują najtrudniejsze utwory i żonglują repertuarem. Na scenie wykonują minimalne ruchy, nawet nie wiadomo, kiedy biorą wdech, by wyśpiewać najbardziej wymagające partie.
Taka lekkość robi wrażenie szczególnie u niemłodej już Warwick, która zaczyna koncert od klasycznego soulu, ale zaraz przechodzi do potężnych soulowych utworów, a z nich do ballad, bossa novy i szybkich popowych piosenek. Czuje się równie komfortowo w „I Say a Little Prayer”, „Walk on by” czy „Do You Know the Way to San Jose”, a jej wokalna precyzja jest imponująca.
Tym bardziej że Warwick śpiewa z coraz większym trudem. Czas nie oszczędził jej głosu, nie jest już tak krystaliczny ani subtelny jak przed laty. Nabrał szorstkości, która nie pasuje do subtelnego, wieczorowego repertuaru. To nierówny występ – momentami Warwick wspina się na wokalne wyżyny, ale są chwile, w których słabnie – refreny przebojów wypadają płasko, dźwięki są skompresowane, a zwrotki wyśpiewane pośpiesznie. Trudno się tymi klasykami cieszyć.
Najsmutniejsze jednak, że Warwick wersami o miłości nie wzrusza. Intencje autorów piosenek toną w oceanie dobrych manier i poprawności. Owszem, w śpiewie i akompaniamencie czuć mistrzostwo, wielką klasę, ale nie ma cienia spontaniczności.