O tej kobiecie wiemy niewiele. Była żoną oficera Wojska Polskiego, miała około 160 cm wzrostu, szczupła. W latach 30. sprawiła sobie modną, dzianą sukienkę z szarego kordonku. W 1939 r. sukienka z właścicielką odbyła przymusową wycieczkę na Syberię. Tam podpruwano ją od dołu, bo nici do cerowania były na wagę złota. W 1945 roku w bagażu repatriantki sukienka wróciła do Wrocławia. Jej długość akurat odpowiadała modzie. W latach 60. córka właścicielki dodała do niej zieloną halkę z nylonu.
Sukienka służyła prawie 40 lat. Z dzisiejszej perspektywy – wieczność. Jej los to jedna z historii 200 obiektów wystawy „W rytmie epoki” w Muzeum Narodowym we Wrocławiu przygotowanej przez Małgorzatę Możdzyńską-Nawotkę, badaczkę ubioru. Stroje dokumentują okres dwudziestolecia międzywojennego.
Po I wojnie światowej kobiety uaktywniły się zawodowo i przyjęły nowy styl życia. Z długiej sukni, fryzury upiętej z długich włosów, gorsetu niewiele zostawiły. Ścięły włosy i suknię do kolan. „Tam gdzie ubranie jest zbędne, pozostał z niego zaledwie ślad, drobna koncesja na rzecz przyzwoitości” – pisała w roku 1939 gazeta „Kobieta w Świecie i w Domu”, mając na myśli kostium kąpielowy, szorty i sandałki. Ubranie przestało być zależne od wieku.
W dwudziestoleciu mody zmieniały się kilka razy: chłopczycę zastąpił hollywoodzki wamp. Od 1926 roku panowała mała czarna od Chanel. Makijaż stracił piętno kokoty. Okazało się, że w szmince też można być dobrą żoną i matką. Opalenizna przestała charakteryzować tylko chłopki.
Moda trzymała się jednak zasad. Kobieta bez kapelusza jest niekompletnie ubrana. Gołe nogi są nie do pomyślenia. Kolana zawsze zakryte. I tak zostanie przez następnych 30 lat.