Podobno za faktem, że przeciętny Svensson pochłania ogółem 50 kg cukru rocznie, kryje się taki sam paradoks jak w przypadku lekarzy, którzy palą. Są świadomi, że jest bardzo szkodliwe, a mimo to nie rezygnują z palenia. Nie przejmują się po prostu faktami. Tak to widzą Thomas Hedlund i André Persson, autorzy książki „Słodycze dla ludu” – o tym, jak Szwedzi stali się niewolnikami cukru.
Według nich, uwielbienie cukru to zachowanie odziedziczone z czasów kamienia łupanego. Słodkie sygnalizowało kalorie. Gdy pożywienie było dostępne, należało korzystać z okazji. Następnego dnia bowiem groził głód. Jednak nie wszystkie narody to łakomczuchy. Dlaczego więc Szwedzi?
Otóż od połowy XIX w. cukier w Szwecji stał się dostępny dla każdego, ponieważ staniał. Wszyscy zatem mogli sobie pozwolić na kupno słodyczy. Kraj był już samowystarczalny w pokryciu popytu na buraki cukrowe. Fabryki słodyczy powstawały jak grzyby po deszczu. Na przełomie wieku istniało ich już ponad 100.
W latach 50. Instytut Zdrowia Narodu zalecił jedzenie słodyczy tylko raz w tygodniu, w soboty. Zwyczaj racjonowania przez rodziców łakoci dla dzieci trwa do dziś. Problem tkwi jednak w tym, że dorośli zajadają się słodyczami nie mniej niż dzieci.
Autorzy „Słodyczy dla ludu” twierdzą, że przez ostatnie 30 lat podwoiła się konsumpcja słodkości, m.in. dzięki temu, że w latach 80. w sklepach pojawiły się cukierki na wagę. Każdy mógł sobie nabrać do papierowej torebki, co chciał i ile chciał. Mógł wybierać spośród kilkudziesięciu rodzajów, „jadł oczami”. Wkładali więc Szwedzi do torebek: żelatynki w kształcie buteleczek, smoczków, łódek, monet i samochodzików, długie makaroniki o smaku maliny i kajmaku, czarne pastylki lukrecji, pianki, niebieskie drażetki, anyżkowo-czekoladowe kuleczki posypane kakaowym grysikiem... I tak zostało do dziś.