Lata 60. w PRL-u były przedziwne – iluzja luzu, entuzjastyczne odkrywanie nowoczesności czy raczej wyobrażeń o tejże.
U szczytu mody znalazło się malarstwo materii, gestu, emocji. Pollock już dawno nie żył (zginął w wypadku w 1956 r.), kiedy nasi jego wzorem zaczęli chlapać i rozlewać farbę na płótnach. Wprawdzie nie mieli szans wziąć solidny rozmach (mieszkania mieli mikroskopijne, gomułkowskie); nie stać ich było na hektary płócien; tandetne farby uszlachetniali kaszą, piaskiem, gipsem i sobie tylko znanymi sposobami.
Heroizm tamtych „awangardystów” jest wzruszający. Wykreowali sztukę materii odmienną, niż twórcy z zasobniejszych krajów. Połączyli sprzeczności: witalność i obumieranie. Rozkosz, zmysłowość i cmentarz. Radość życia – a z drugiej strony, czerw toczący padlinę, skorupa, trup.
Chyba nigdy potem nie powstało malarstwo tak dynamiczne i spontaniczne. Sprawiające wrażenie żywych organizmów i zarazem tkanki w trakcie rozkładu. Kiedy przeglądam wczesne dokonania Ziemskiego i Lebensteina (byli w jednej pracowni Nacha-Samborskiego) zdumiewają mnie podobieństwa w ich sztuce. Nie dotyczy to zresztą tylko tej dwójki, grono można rozszerzyć: Tchórzewski, Kobzdej, Tarasin, Paklikowska-Winnicka… Wszyscy oni czcili demona materii i… w zawoalowany sposób przyznawali się do wiary w Najwyższego.