Gdy minister Giertych wprowadził mundurki w 2007 roku, szkoła od razu się skonfliktowała. Rodzice i urzędnicy kłócili się, ile stroje mają kosztować i kto ma za nie płacić, a uczniowie, jaki mają mieć fason i kolor. Część była za, większość przeciw. Ustawą niszczyć wolność jednostki, tłumić swobodę ekspresji? Media kpiły z Giertycha i w końcu po długich awanturach, w 2008 roku epizod mundurkowy zgasł śmiercią naturalną.
Na pogiertychowym polu bitwy główną zasadą pozostał brak zasad. Każdy nosi to, co chce. W grupie wiekowej od lat dziewięciu do 19, zwłaszcza w jej żeńskiej części, strojem rządzi nie regulamin, ale moda. Wprawdzie samorzutnym mundurkiem nastolatków są dżinsy i bluza, ale to tylko pozór uniformizacji. W tajnym systemie kodów każdy uczeń wie, co jest markowe, a co z supermarketu. Buty, bluzy, dżinsy bezlitośnie klasyfikują pozycję właściciela.
V Społeczne Gimnazjum STO w Warszawie przy ul. Bachmackiej nie ma mundurków. – Zakazy i nakazy są niepotrzebne, twierdzi 14-letni Mikołaj Cichocki. – Koszulki z logo sami zakładamy na uroczystości, chociaż nie są obowiązkowe.
Tymczasem, trzy lata po upadku ustawy Giertycha, mundurki mają się nieźle. Teraz już nie jako egalitarny, bezosobowy fartuch, ale strój, który zaznacza tożsamość i tradycję szkoły, wyróżnia jej uczniów, buduje ducha wspólnoty. – Nie lubi się tego, co przymusowe – mówi Krzysztof Stangierski, właściciel łódzkiej firmy Dresscode, szyjącej stroje szkolne. – Kiedy mundurek przestał być obowiązkowy, stał się powodem do dumy. Ustawa dała taki efekt, że szkoły, które zamówiły wtedy stroje z obowiązku, teraz dochodzą do wniosku, że to niezły pomysł. Ale wciąż to mniejszość. Sądzę, że nie więcej niż 10 procent.
[srodtytul]Od tarczy do logo[/srodtytul]