Kiedy usłyszałem nowe piosenki amerykańskiego sekstetu podczas prezentacji dla dziennikarzy, wszyscy pytaliśmy, co się stało z gitarowym brzmieniem.
[wyimek] [link=http://empik.rp.pl/a-thousand-suns-special-edition-linkin-park,prod58592790,muzyka-p]Empik.rp.pl[/link][/wyimek]
Muzycy mają powód do zadowolenia. Wchodząc do studia z Rickiem Rubinem, chcieli bowiem nagrać płytę niepodobną do żadnej z trzech poprzednich. Tytuł zaczerpnęli z hinduskiej księgi „Bhagavad Gita”, z fragmentu o wybuchu tysiąca słońc, który dla Roberta Oppenhei-mera, twórcy pierwszej bomby atomowej, stał się literackim opisem eksplozji. Wypowiedź naukowca została wykorzystana w kompozycji „The Radiance”. Widmo końca świata zmaterializowało się w hipernowoczesnym, elektronicznym nagraniu.
To, że Linkin Park dokonało rozszczepienia swojej muzyki na drobne cząsteczki, uwolniło się od przeszłości, wyzwalając niespotykaną wcześniej energię, jest zasługą Mike’a Shinody, reprezentanta hiphopowo-klubowego skrzydła w zespole. Nie był zadowolony z poprzedniego albumu i chciał poprowadzić kolegów w nowym kierunku.
Krytycy prześcigają się w porównaniach „A Thousand Suns” do „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd albo „Kid A” Radiohead. Linkin Park nagrali album poruszający temat zagrożeń, jakie stanowią dla ludzkości nowe technologie. Jednak dzieła Floydów i Radiohead były ambitniejsze. Amerykanie stworzyli symfonię szumów, loopów, skreczy, wplatając w nie wypowiedzi kontestatorów, ale powstały kompozycje zdecydowanie popowe. Jeśli stanowią muzyczną alternatywę, to tylko dla hitów Black Eyed Peas, upodobniających się do melodyjek w telefonach komórkowych.