Jak rodzina odnosiła się do pani projektów? Na przykład tego, w którym po pani nagim ciele spacerowało 13 olbrzymich karaluchów madagaskarskich?
Nikomu nic nie powiedziałam. Ale ten projekt stał się tak popularny – kilkakrotnie objechałam z nim Europę, pokazywano go w kanadyjskiej telewizji – że podejrzewam, iż w końcu jakoś to do nich dotarło. Karaluchy – których na marginesie nie cierpię – zainteresowały mnie przede wszystkim ze względu na wydawane przez nie dźwięki przypominające odgłos pracujących syntezatorów. Wykorzystywałam też na scenie podczas koncertów pszczoły trzymane w ulach. Podłączałam się do maszyn elektrokardiograficznych i elektroencefalograficznych. Wszystko jest dla mnie w równym stopniu inspirujące jako maszyna wytwarzająca dźwięk.
A kiedy zaczęła się pani interesować fabrycznymi urządzeniami?
Wtedy, gdy sama pracowałam przez cztery lata w dziale montażu fabryki ciężarówek w Kalifornii. Jak i dlaczego – to długa opowieść. Sama fabryka już należy do historii – w Ameryce nie ma już takich zakładów, zostały przeniesione do Meksyku. Ważne dla mnie było m.in. to, że oferował on dobry pakiet świadczeń zdrowotnych. Uwielbiam fabryki, zwłaszcza stare, w których można poczuć, jak wiele ludzkich żywotów było z nimi związanych.