Gdyby nie Kate Bush, nie byłoby muzyki Tori Amos, a i Bjork. Stworzyła styl, który inspiruje święcącą dziś triumfy Florence and the Machine. Jej piosenki są kobiece, zmysłowe, nasycone emocjami i erotyką, oparte na instrumentarium tradycyjnym, ale i elektronicznym.
Ostatnie dwie dekady nie były jednak najlepsze. Opublikowany wiosną album "Director's Cut" przynosił zmienione wersje znanych już kompozycji, bo Bush chciała pozałatwiać dawne sprawy. Nareszcie udało się jej uzyskać zgodę spadkobierców Jamesa Joyce'a i zaśpiewać frazę Molly Bloom do motywu znanego już z "The Sensual World". Wcześniej, od wydania przeciętnego "Aerial" z 2005 r., milczała.
Nowa płyta powinna spodobać się Wisławie Szymborskiej, bo głównym bohaterem opowieści o śniegu i zimie jest yeti, opiewany w "Wild Man". Muzyczne wyobrażenie Himalajów stworzył gitarzysta Andy Fairweather Low, znany ze współpracy z Rogerem Watersem i Erikiem Claptonem. Piosenka jest przebojowa i pełna optymizmu: Kate ma nadzieję, że tajemniczy człowiek pozostanie nieodkryty, bo w świecie poddanym infiltracji mediów potrzebne są miejsca stanowiące azyl dla naszej wrażliwości i intymności.
Punktem wyjścia do nagrania albumu był język Eskimosów. Jest w nim aż 50 słów określających różne formy śniegu. Bush stworzyła kolejne – na przykład "spangladasha". Bohaterem i narratorem "Snowflake" jest śnieżny płatek – symbol komunii ze światem ciszy. Główną partię, o tym jak narodził się z chmury i spada na ziemię, zaśpiewał syn wokalistki Albert. Ma wspaniały głos wyszkolony w dziecięcym chórze. Kate odpowiada frazą pełną czułości – kobiety i matki, która obiecuje odnaleźć śnieżynkę w noc poprzedzającą Boże Narodzenie.