Świat show-biznesu, a także zwykli słuchacze muzyki, są wciąż w szoku po śmierci Whitney Houston. Zaskoczyła ona wszystkich 11 lutego w symbolicznym miejscu i czasie: w Los Angeles, w przededniu gali Grammy Awards, dorocznej uroczystości wręczania nagród amerykańskiego przemysłu płytowego, których triumfatorką słynna wokalistka była sześciokrotnie. Jej śmierć, niemal na oczach setek kolegów i znajomych – artystów, kompozytorów, tekściarzy, producentów, szefów koncernów fonograficznych – pokazała, że obok obowiązkowo radosnej i beztroskiej twarzy współczesna rozrywka ma też drugie oblicze. Niby w czarnym lustrze odbijające inne, ale też stale obecne problemy: samotność, alkoholizm, narkomanię i inne formy autodestrukcji tych, którzy na co dzień uprzyjemniają nam życie.
Lista straceńców
Nieżywą 48-letnią Whitney jej ochroniarz znalazł w wannie pokoju hotelowego w Beverly Hills.
W hotelowej wannie, tyle że w Paryżu 1971 r., martwego Jima Morrisona z The Doors znalazła jego towarzyszka Pamela Courson.
W 1977 r. (znów w łazience) w Gracelandu martwego Elvisa Presleya odkryła związana z nim Ginger Alden. Siedem lat wcześniej w hotelowym pokoju w Londynie własnymi wymiocinami zadusił się Jimi Hendrix. W tym samym mieście, tyle że we własnym domu, latem 2011 r. zmarła Amy Winehouse, najbardziej obiecująca gwiazda muzyki pop ostatniej doby. Miała tylko 27 lat, podobnie jak Brian Jones z The Rolling Stones (1942–1969), Janis Joplin (1943–1970) i Kurt Cobain z Nirvany (1967–1994). Morrison i Hendrix przeżyli tylko rok dłużej.
To tylko początek przerażająco długiej listy artystów rocka, jazzu, popu, którzy odeszli przedwcześnie z przedawkowania narkotyków, środków usypiających lub ich mieszanki z alkoholem. Dość wymienić tu Michaela Jacksona, Billie Holiday, Cheta Bakera, Briana Epsteina, Dinah Washington, a z bliskich nam stron świata choćby polskich bluesmanów Ryszarda Riedla, Ryszarda „Skibę" Skibińskiego czy rosyjskiego barda i aktora Włodzimierza Wysockiego.
W niecodziennych okolicznościach stracił życie legendarny wokalista i instrumentalista z lat 60. i 70. XX w., 45-letni Marvin Gaye, flagowa postać wytwórni Motown – laureat Grammy, wykonawca ekspresyjnych przebojów, ale i nastrojowych bluesów. Napięcia związane z karierą, rozstanie z żoną, problemy finansowe sprawiły, że uciekał w narkotyki. Były one przyczyną częstych konfliktów z ojcem – murzyńskim kaznodzieją. 1 kwietnia 1984 r. po kolejnej scysji zginął od strzałów oddanych przez ojca właśnie...
Problemy z narkotykami mieli Miles Davis, Ray Charles, James Brown, Jerry Garcia z Geateful Dead, a z żyjących choćby Natalie Cole, Marianne Faithfull i zaprzyjaźnieni z nią muzycy The Rolling Stones. Na polskim gruncie najbardziej szczere wyznania w tej materii poczynił w swej biografii Tomasz Stańko, który jednak potrafił wyeliminować używki.
Nie tylko rockmani i jazzmani żyją ostro. Wielokrotnie próby wyjścia z nałogu podejmowała Liza Minnelli. Laureatka Oscara (za rolę Sally Bowles w „Kabarecie" Boba Fosse'a) potrafi pracować dzień i noc, prowadzi ożywione życie towarzyskie, zmienia mężów, ale stresy nie pozostają bez echa. – Po raz pierwszy poprosiłam lekarza o coś na uspokojenie, gdy spadły na mnie śmierć matki (też słynnej aktorki, Judy Garland, zmarłej w wyniku przedawkowania leków) i jej pogrzeb – mówiła gwiazda w jednym z wywiadów. – Przepisał mi valium. Stosowałam je, potem doszły inne środki relaksujące, a czasem jeszcze szklaneczka czegoś mocniejszego po spektaklu. Leki i alkohol stworzyły zaklęty krąg. Siostra Lorna namówiła ją na kurację w Betty Carter Center – tym samym, gdzie wielokrotnie ratowała się Liz Taylor. Poskutkowało – tak zapewniała mnie po udanym koncercie w 1987 r. w Berlinie Zachodnim. Nie wiem, na jak długo, bo do dziś słyszę o awanturach Lizy z kolejnymi mężami. I o jej kolejnych odwykach. Ale aktorka wciąż jakoś trzyma się na powierzchni, gdy tylu innych już nie ma między nami.