Kiedy podjeżdżamy pod sam wierzchołek sporego pagórka, nagle żwirową drogę zagradza nam stado żubrów. Liczne i zbite, prawdziwa żywa barykada. Przetacza się wolno, niczym pociąg towarowy przez niestrzeżony przejazd. Albo – jak lokomotywy wypuszczonych samopas z jakiejś wielkiej parowozowni, bo w ten chłodny dzień buchają kłębami pary.
Gdy wreszcie ów żywy pociąg odjeżdża, odsłaniając widnokrąg, naszym oczom ukazuje się pejzaż zaskakujący, jak na wschodnie kresy Podlasia. Sfalowany, nieledwie podgórski. Wysokie, o łagodnych stokach pagóry pokrywają bezkresne pola wyglądające jak step. Tylko czasem wierzchołek któregoś ze wzniesień niczym beret przykrywa skromny lasek. Wiatr hula jak szalony.
Miasteczko jak słoneczko
Jesteśmy nieco na północ od Krynek, niepowtarzalnego w swym klimacie miasteczka. Stąd ku północy rozciąga się, sięgając aż do Lipska nad Biebrzą, pasmo Wzgórz Sokólskich. Ich południowa część otacza miasteczko malowniczym pierścieniem. Z daleka widać wpisane w fale wzniesień wieże kościoła pod wezwaniem św. Anny, jakby wyrastające prosto z ziemi. Ale to nie z powodu położenia w zacisznej kotlinie Krynki bywają nazywane miastem słonecznym, tylko ze względu na rozplanowanie przestrzenne, przypominające narysowane ręką dziecka słońce z promykami. Od centralnego, największego w Polsce ronda promieniście odchodzą wszystkie większe ulice, kończąc swój bieg na stokach wzgórz. Dzieje tego słonecznego miasteczka nie są zresztą bynajmniej słoneczne.
Uzyskawszy w 1509 roku od Zygmunta Starego prawa miejskie, było później wielokrotnie plądrowane i niszczone – za XVII-wiecznych wojen moskiewskich, za potopu szwedzkiego i I wojny światowej. W czasie II wojny Krynki zamieniono w getto, bo większość mieszkańców była pochodzenia żydowskiego. Ludność została tak zdziesiątkowana, że miasto opustoszało, tracąc w rezultacie w 1950 roku prawa miejskie.
Żubrom wojny też dawały się we znaki, bo przybierało na sile kłusownictwo. W efekcie z początkiem XX wieku europejskie żubry uchowały się już tylko w ogrodach zoologicznych. Z nich to pochodzą pierwsze sztuki, jakie w 1929 roku osiedlono w Puszczy Białowieskiej, by dały początek dzikiemu, puszczańskiemu stadu. Dziś liczebność żubrów w Polsce sięga 1200 sztuk. Większość, ok. 80 proc., żyje na wolności, część w ogrodzonych ośrodkach hodowli. Wolne stada żyją na Pomorzu – w lasach wałeckich – w Bieszczadach, gdzie zawieziono pierwsze osobniki w 1963 roku i w Puszczy Knyszyńskiej. Tu jednak początkowo nie trzeba było ich zawozić.
Wędrowny Pustelnik
Oto jeden z tęgich białowieskich byków wybrał się na wycieczkę, dotarł do rubieży otaczającej Białystok puszczy i pozostał. Jako samotnika, ochrzczono go Pustelnikiem. Takie wędrówki żubrzych byków nie należą do rzadkości. Gdy wywieziono żubry w Bieszczady, jeden z nich, imieniem Pulpit, ruszył ku północy. Dotarł w okolice Tarnowa, rozganiając po drodze ze dwa mecze piłkarskie i ze trzy pogrzeby. Dobrze, że choć żadnego sam nie spowodował... Został pojmany i osadzony w krakowskim zoo.
Pustelnik z Puszczy Knyszyńskiej pozostał na wolności. Ale też nie dano mu długo pozostawać pustelnikiem. W 1973 roku dowieziono mu trzy krowy i dwa byki. Takie „przesunięcia" zwierząt ze stada do stada są konieczne, pozwalają bowiem zwiększyć ich genetyczne zróżnicowanie. Wszakże wszystkie żyjące dziś na świecie żubry w sile około 4 tys. sztuk pochodzą zaledwie od... 12 żubrów. Czyli – są blisko spokrewnione, w stopniu wręcz niebezpiecznym dla rozwoju i zdrowotności żubrzej populacji. Trzeba więc jej genami czasem umiejętnie zamieszać. Tym bardziej w cenie są byki wędrowcy, poruszające się chętnie w okresie godowym od jednego stada rujnych krów do drugiego. Żywe wehikuły genów. Ale nie wszyscy żubrzy panowie są tacy. Większość to w okresie sprzyjającym rozrodowi raczej pantoflarze, tkwiący w pobliżu paru wybranych krów.