Nazwisko to czasem za mało

Nowe albumy artystów formatu Patti Smith, Neila Younga, Bobby'ego Womacka czy Iggy'ego Popa często już przed premierą dostają pozytywne noty. Niektóre ostatecznie na nie zasługują. Ale są i takie, na które nie warto było czekać

Publikacja: 01.07.2012 19:00

Powtarzalność nudna...

* * *

Patti Smith,
„Banga",
Sony Music

Jedenastego studyjnego albumu Patti Smith słucha się dobrze. Ale „Banga" nie jest tak udanym powrotem jak refleksyjne, pełne goryczy „Gone Again" z 1996 r., nagrane po wieloletnim milczeniu Patti. Nie jest to też tak przejmująca płyta jak niespokojne „Peace and Noise" (1997) czy „Trampin" (2004). Oczywiście wydawnictwa o sile rażenia „Horses" (1975) chyba nikt już po Patti nie oczekuje, ale „Banga" to tylko zbiór udanych piosenek. Nic więcej. Zwiewne „April Fool", wytypowane na singiel, wpada jednym uchem, a drugim wypada. „This Is the Girl", ballada poświęcona śmierci Amy Winehouse, brzmi jak nowa kompozycja Marianne Faithfull. Z „Nine", urodzinowej piosenki dla Johnny'ego Deppa, ucieszyć może się tylko sam aktor. Wrażenie robią jedynie ponaddziesięciominutowy szamański „Constantine's Dream", niepokojący „Tarkovsky" i piękna „Maria".

Kocham Patti Smith, uwielbiam jej sztukę, ale „Banga" po kilkukrotnym przesłuchaniu powędrowała na półkę, na której prawdopodobnie porośnie kurzem. Mam tylko nadzieję, że Patti zostanie ponownie zaproszona na koncert do Polski. Może jej nowe piosenki zyskają na żywo?

* * *

Neil Young
and Crazy Horse,
„Americana",
Reprise

Dałbym się również pokroić za uczestniczenie w koncercie Neila Younga i The Beach Boys. Young, po tym, jak dowiedział się, że ma tętniaka mózgu, jak szalony zaczął nagrywać album za albumem. Ostatnie jego studyjne krążki – „Living with War" (2006) czy ascetyczne „Le Noise" (2010) – zachwycały pierwotną gitarową wściekłością. Nowa „Americana" nie robi wrażenia. Na 34. albumie Kanadyjczyka znów dominuje brudna, rzężąca gitara. I to wciąż ten sam mizerny głos, który na tle dźwięków wygrywanych przez dawnych kompanów z Crazy Horse wyśpiewuje prawdę o ciemnej stronie Stanów Zjednoczonych. Choć tym razem Neil wziął na warsztat tradycyjne amerykańskie pieśni i przerobił ja na rockową modłę.

„Americana" to tylko sprawdzone rockowe granie, które jednak nie zachęca do kolejnych przesłuchań.

* *

Iggy Pop

,


„Apres"

,


Vente Privee

Niestety złą passę wydaje się kontynuować Iggy Pop. Nagrał kolejny nic nieznaczący album, również z coverami. „Apres" to głównie przeróbki piosenki francuskiej. Słuchając tej płyty, ma się wrażenie, że Pop nagrał ją tylko dla siebie, bo chciał sobie pośpiewać popularne pieśni Joe'ego Dassina, Serge'a Gainsbourga czy Edith Piaf. Smętne jazzowo-barowe aranżacje nadają się co najwyżej do windy, supermarketu lub eleganckiego bistro jako muzyka tła. Jedynym, co cieszy, jest to, że okładkę zrobił Krzysztof Grabowski, perkusista i współzałożyciel Dezertera.

... i zachwycająca

* * * *

Joe Ramone,
„... Ya Know?",
BMG

Nie ma już wśród żywych wokalisty Ramones (podobnie jak i 3/4 zespołu), ale właśnie ukazał się „... Ya Know?" – drugi, a pierwszy pośmiertny album Joey Ramone. Nie porywa nowatorstwem, ale jest uczciwym świadectwem talentu jednego z pionierów punk rocka. Na albumie znalazły się też dwa utwory macierzystej formacji wokalisty, ale w diametralnie różnych aranżacjach. I w „Merry Christmas (I Don't Want to Fight Tonight)", i „Life's a Gas" zamiast punkowego słyszymy naiwne nastrojowe akustyczne granie. Tylko że w przypadku legendarnego Ramonesa takie odstępstwo od normy nie jest nudziarstwem, ale dowodem na wszechstronność.

* * * * *

Public Image Ltd,
„This is PiL",
PiL official

Pozytywnie zaskoczyła także inna ikona punk rocka – Johnny Rotten. Były lider Sex Pistols nagrał po dłuższej przerwie płytę ze swoim głównym projektem – Public Image Ltd. Trzeba przyznać „Zgniłkowi" rację: warto było wystąpić w reklamie masła, żeby uzbierać pieniądze na samodzielne wydanie tak niemodnego, niezależnego, ale i szczerego albumu, jakim jest „This is PiL". Album genialny od pierwszego do ostatniego postpunkowo-nowofalowego dźwięku. Sugeruję nabyć go w ciemno i wybrać się do stolicy na lipcowy Impact Fest 2012, na którym PiL będzie jedną z gwiazd.

* * *

Beach Boys,
That's Why God
Made the Radio",
Capitol/Rother

 

Ładnie żegna się ze słuchaczami kalifornijska legenda rocka The Beach Boys. „That's Why God Made the Radio" ma być ich pożegnalnym albumem. Z braci Wilson na posterunku pozostał już tylko i aż Brian Willson. Tak oldschoolowego, cukierkowego rocka zbudowanego na wielogłosowym śpiewie już się dzisiaj nie gra. Połączenie muzyki z lat 50. z dzisiejszą produkcją i niegasnącym talentem staruszków dało bardzo pozytywny efekt.

* * * * * *

Bobby Womack,
The Bravest Man
in the Universe",
XL Recordings

Swoim powrotem absolutnie zachwycił zaś Bobby Womack, który podobnie jak Young pokonał ciężką chorobę. Książę muzyki soul, z małą pomocą Damona Albarba, lidera Blur i Gorillaz, nagrał jeden z najlepszych albumów w swojej karierze. Co prawda w podkładzie mniej tradycjonalistyczny, bardziej ascetyczny i elektroniczny, ale za to wokalnie wyborny. Takie „Please Forgive My Heart" wyrywa serce z korzeniami. Wspaniały głos, piękne emocje, rzadko spotykany muzycznie nastrój. „The Bravest Man in the Universe" to jeden z najlepszych albumów roku.

Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla