Mimo zaawansowanego wieku jego śmierć to dla nas spore zaskoczenie, bo w ostatnich latach Andrzej był w wyjątkowo dobrej formie. Miał wrócić do teatru, by na scenie Narodowego w spektaklu „Fredraszki" wystąpić w roli swego ukochanego Aleksandra Fredry. Mówił, że jako człowiek z dystansem do świata był wyeliminowany z grania niektórych typów postaci. Ze smutkiem opowiadał, że dzisiejsze aktorstwo wymaga większego ekshibicjonizmu niż kiedyś. Pewnie czuł się z tym źle. Stolik w Czytelniku a ostatnio u Bliklego stracił po Gustawie Holoubku kolejnego uczestnika spotkań i intelektualnych biesiad. Teraz z całej trójki dinozaurów o innej mentalności został tylko Tadeusz Konwicki.
Janusz Majewski, reżyser
Umarł elegancko, tak jak żył
Pprzystojny i pełen wdzięku, był jednym z czołowych amantów swego czasu. Ta etykieta do niego przylgnęła, zwłaszcza, że wtedy nawet w teatrze klasyfikowano wykonawców jako aktorów charakterystycznych lub amantów.
Można powiedzieć, że ja też obsadzałem go w swoich filmach jako amanta. Ale nie zapominajmy, że bohater „Zazdrości i medycyny" był lekarzem chirurgiem, „Sprawy Gorgonowej" – prawnikiem, zaś telewizyjnej „Straconej nocy" – pisarzem. A więc inteligentem. To była prawdziwa skóra Andrzeja. On pochodził z dobrego, przedwojennego domu, był znakomicie wychowany i wykształcony, umiał się ubrać i zachować. Dzisiaj o takich ludziach mówi się „w starym stylu".
Andrzej należał do epoki, w której inteligenci byli dość licznie reprezentowani na ekranach. Kobiety wzdychały do mężczyzn takich jak Gary Cooper. Ostatni raz spotkaliśmy się w maju tego roku. W Sandomierzu urządzono mi retrospektywę i Andrzej przyjechał z żoną. Mieszkaliśmy w jednym hotelu, jadaliśmy razem śniadania, piliśmy kawę.Miałem wrażenie, że był dość zniecierpliwony. Że życie go denerwuje, że stracił złudzenia. Ale mimo wszystko wydawał się chyba w swoim nowym związku szczęśliwy. Dowiedziałem się, że Andrzej umarł we śnie. Elegancko, tak jak żył.
Waldemar Krzystek, reżyser
Jestem mu winien: dziękuję
Debiutant musi być bardzo bezczelny, żeby aktorom proponować rolę. Ja miałem szczęście, bo scenariusz „W zawieszeniu" Andrzejowi Łapickiemu się spodobał. Chciał też spotkać się na planie z Krystyną Jandą i innymi wykonawcami. Robiliśmy film o ludziach pięknych i szlachetnych, co w kinie grozi nudą. Ale on był zachwycony, że takich bohaterów pokazujemy i wierzył, że wszyscy aktorzy zagrają tak, by uciec od sztampy i pomnikowości. Na planie nauczyłem się od niego, co to znaczy być zawodowcem. Łapicki przyjeżdżał do Wrocławia z Warszawy rano pociągiem, bo brakowało nam pieniędzy na hotele, od razu szedł na plan i nigdy nie usłyszałem jednej skargi. Uważał, że podpisał umowę, więc z ogromną pokorą wykonywał swoje obowiązki. Był skupiony, uważny, miał ogromne poczucie odpowiedzialności. Dzisiaj, po latach, jestem mu winien słowo „dziękuję".