Korn, ojcowie gatunku łączącego hip-hop z melodyjnym metalem i elementami tzw. muzyki grunge, nagrywają album w modnym dubstepowym klimacie. A że syntetyczne brzmienia starzeją się najszybciej, za kilka lat ich naszpikowanego elektroniką albumu nie będzie dało się już słuchać.
Hiperprzebojowy, odrodzony w bólach Limp Bizkit na ostatnim krążku zjada swój ogon. Slipknot po śmierci swojego basisty nie potrafił się otrząsnąć. Praojców gatunku – Rage Against The Machine – stać już tylko na sporadyczne koncertowanie i odcinanie kuponów od przeszłej sławy. Efekt wypalenia dopadł również System Of A Down, bliskich kuzynów nu metalu. Jak na ich tle wypadają „groźni rockowi" pupile z Linkin Park? Słabiutko.
„Living Things" jest próbą przypodobania się każdemu. Starzy fani dostają czytelne nawiązania do udanych dwóch pierwszych płyt formacji. Krytycy, którzy chwalili grupę za elektroniczno-progresywne poszukiwania na „A Thousand Suns", znajdą ślad eksperymentów z brzmieniem. Ci zaś, którzy idą z duchem czasu i zasłuchują się w dubstepie, usłyszą dźwiękowe smaczki niczym z konsolety Skrillexa.
Trwający niespełna 40 minut album wypełniony jest melodyjną mieszanką rapu, metalu i elektroniki. A że zespół ma na pokładzie Chestera Benningtona, jednego z najbardziej wszechstronnych wokalistów ostatnich lat, to grupie zdarza się momentami zachwycić mocnymi fragmentami („Lies Greed Misery", „Victimized") czy przebojowością (trzy pierwsze utwory płyty). Jednak album jako całość rozłazi się w szwach. Single są bladą kopią przebojów z przeszłości. Elektroniczne eksperymenty są zachowawczo infantylne. Agresja w mocniejszych kompozycjach może brzmieć wiarygodnie tylko dla dojrzałych dzisiaj słuchaczy Tokio Hotel i L.O.27. To krok wstecz. Niestety, siedmiomilowy.