„Audio Elastique" nie jest pod tym względem żadnym przełomem. Już otwierający płytę „Prelude (Elastique)" brzmi, jakby na klarnecie grał tu Benny Goodman, a na scenę miał za chwilę wkroczyć Frank Sinatra. To samo z „Desir Au Maximum", tylko tu popisałaby się raczej Marilyn Monroe. Później sprawę komplikują co prawda elektroniczne bity, drobne producenckie detale, ale klimat uwspółcześnia się przez to tylko odrobinę.
Bywa co prawda, że muzycy przenoszą słuchacza w lekko odrealnioną atmosferę klubowego chilloutu – jak w „Story of It All" czy wypływającym z niego sennym kawałku o wiele mówiącym tytule „Timeless Times". Zdarza się też, że zespół zaserwuje lekki popowy hit z delikatnym posmakiem r'n'b – takim utworem jest choćby „Daddywannarock". Generalnie jednak przez kilkadziesiąt minut pozostajemy w klimacie leciutkiego, roztańczonego nu jazzu, dla którego sam jazz jest w coraz większym stopniu jedynie fasadą.
I można by się w zasadzie uczepić wtórności, grania w kółko tego samego... Tyle że De Phazz jest w takim klimacie wciąż bardzo do twarzy. Rzecz w tym, że ani Baumgartner, ani żaden z artystów nie usiłuje udawać, że gra tu coś więcej niż optymistyczną, radosną muzykę użytkową, doskonale nadającą się tak na klubowe parkiety, jak i na bardziej romantyczne okoliczności, z butelką dobrego wina w tle.
To muzyka cudownie bezpretensjonalna i w tym jej największa siła. A że przy okazji jest to rzemiosło najwyższej próby – ze stylowymi głosami wokalistów, zgrabnie rozplanowanymi aranżacjami i z chirurgicznie precyzyjną robotą producencką, „Audio Elastique" – jeśli komuś pasuje taka konwencja – można brać w ciemno.