Określenie „najbardziej oczekiwany album roku" jest tak często używane, że dawno przestało robić wrażenie. W przypadku czwórki z Baltimore z powrotem nabiera jednak pierwotnego sensu. Wszystkie serwisy promujące muzykę od tygodni piszą o tej premierze. Nieważne, czy powstał album wybitny czy zaledwie dobry, i tak nikt nie ośmieliłby się wyrazić ostrej krytyki.
Określenie „kolektyw" dobrze oddaje naturę ich pracy. Tworzą w różnych konfiguracjach, niekoniecznie wszyscy czterej naraz. Każdy z nich jest też multiinstrumentalistą. W 2000 r. dwóch z nich: Avey Tare i Panda Bear, zadebiutowało albumem „Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished". Umiejętność łączenia skrajnie drażniących dźwięków z delikatnością, przepięknymi zaśpiewami i harmoniami godnymi The Beach Boys sprawiła, że zdobyli uznanie krytyków i grono wiernych fanów.
Kolejne albumy rozszerzały krąg „wtajemniczonych" w ich muzyczny geniusz. Przedtem nikt nie grał tak jak oni, później wszyscy chcieli ich naśladować. Cały czas powstają grupy zainspirowane ich muzyką, jak choćby Yeasayer czy Grizzly Bear.
Wśród muzycznych inspiracji wymieniają artystów z przeciwległych biegunów: Pink Floyd, Kraftwerk czy Kylie Minogue. Ta różnorodność jest wyczuwalna w ich muzyce, a na kolejnych płytach zaskakiwali zmianami. Raz byli psychodeliczną awangardą, później freak-folkową grupą nawiązującą do brzmień wspólnot plemiennych, a kiedy indziej zaklasyfikowano ich jako taneczny noise-pop.