O ile po przesłuchaniu debiutanckiego „xx" z miejsca wpadało się w kliniczną depresję, o tyle po „Coexist" ma się już po prostu ochotę wyskoczyć przez okno. Nowa płyta Brytyjczyków to zestaw bodaj najbardziej przygnębiających utworów na dzisiejszym rynku alternatywnego grania. Tekstowo rzecz dotyczy mrocznych stron rozpadu relacji międzyludzkich, głównie związków, ale da się to odczytać i szerzej. Muzycznie zaś zespół zredukował do absolutnego minimum liczbę wygenerowanych dźwięków, melodie zastąpił dialogami dwojga wokalistów, a piosenkową strukturę przepoczwarzył w rozwlekłe, pulsujące niskimi basami tła. Efekt nie jest specjalnie odkrywczy, ale płyta ma swój klimat.
A słuchacz brnie w nią z jakąś masochistyczną uciechą, jak głupi w bagno.
The xx stali się gwiazdą natychmiast po wydaniu pierwszego krążka w 2009 r. Posypały się nagrody – w tym prestiżowa Mercury Prize – a muzyczne media prześcigały się w pochwałach, przy czym jedne dostrzegały w muzyce zespołu echa lat 80. z New Order i The Cure w rolach głównych, inne przeciwnie – zauważały w niej potencjał progresywny i wpisały zespół w dość nieostre ramy postdubstepu. Pewnie obie strony miały trochę racji – da się w muzyce The xx wyczuć i zimnofalowy chłód, są tu całkiem wyraźne sznyty triphopowe, ale też jakiś posmak klubowego chilloutu z pluskającymi w tle flirtami z postgarage'em i housem, przy czym wszystko to zminimalizowane, spowolnione i zdołowane do granic możliwości. Tylko czy przerzucanie się tymi wszystkimi gatunkami naprawdę cokolwiek mówi o tym, na pewno bardzo... innym, zespole?
Przeczucia pojawiły się już przy „xx", ale „Coexist" tylko je potwierdza. Otóż mam wrażenie, że gdyby Romy Madley Croft, Oliver Sim i Jamie Smith urodzili się ze 40 lat wcześniej, byliby kimś w rodzaju Serge'a Gainsbourge'a czy Leonarda Cohena – opowiadaczami historii, w które muzyka ma tylko tchnąć życie, nadać im przestrzeni i dramaturgii. Tamci brali do ręki gitarę, zgarniali kameralną orkiestrę albo big-band – ci deformują elektronikę, ale treść pozostaje ta sama.
I to właśnie tłumaczy eklektyczną formułę tej muzyki, jej narracyjność, a także to, że chociaż „Coexist" powtarza większość pomysłów znanych już z debiutu, tylko w bardziej ascetycznej formie, i tak słucha się jej z zaciekawieniem. Niby nic wielkiego, ale The xx pozostają grupą zjawiskową.