Siedzieliśmy z kolegą przy drodze szybkiego ruchu w instytucji kulinarnej, do której można wejść i usiąść, ale można również z okienka odebrać fast food wprost do samochodu. My przy okienku usłyszeliśmy, jak stażystce o imieniu Beata (imię cytuję z wizytówki na fartuszku) wyrwało się: „Ale beka!".

Nie zauważyłem u nikogo żadnych gastrycznych reakcji dźwiękowych na dość podłe menu, a kolega zażartował ekwilibrystycznie: „Dziewczynie musiało się pokiełbasić od tych hamburgerów! Nie ma tu żadnej beki". „Beki?" – zapytałem. „Beki, czyli mercedesa!".

„Beka" panny Beatki znaczyła coś odmiennego. Nie zostawiłem jednak sprawy bez komentarza. Ale zdziwiłem się, gdy w sieci znalazłem liczne komentarze: „Beka w ch... ", przypisywane, nie wiedzieć czemu, na ilustracjach różnym gatunkom małp. Sytuacja zaczęła mieć  na dodatek posmak rasistowski, gdy uzupełniły je fotki rdzennych mieszkańców Afryki. YouTube tym razem zaciemnił tylko sytuację. Wyświetlił film, w którym dwie panienki szły przejściem dla pieszych, śpiewając: „Oto jest dzień, który dał nam Pan, radujmy się". I dodawały z nieukrywaną satysfakcją: „Idziemy na świetle czerwonym!". A gdzie w tym kryła się beka?

Nie miałem wyjścia: przy najbliższej okazji, zamawiając hamburgera z sałatą ekologiczną, pokazałem film ze smartfona i spytałem: „Pani Beato, czy to jest dla pani... beka?". „A skąd, to nie jest wcale śmieszne", odpowiedziała ponuro. Bo beka to coś śmiesznego, czyli jak mówiło się kiedyś: beczka śmiechu.