Ci wszyscy, którzy słyszeli fantastyczny występ Tomaszewskiego w trójkowym Studiu im. Osieckiej cztery lata temu, pożegnali się już chyba z nadzieją, że popis gitarzysty, ale i wybornego tekściarza, ukaże się kiedykolwiek na płycie.
Oczekiwanie na premierę podgrzewała anegdota Piotra Kaczkowskiego, który opowiadał, jak w czasie występu Jangi w radiowej Trójce przy Myśliwieckiej gościł również Joe Bonamassa, obecnie największa młoda gwiazda białego bluesa. Słysząc dźwięki płynące ze studia koncertowego, koniecznie chciał poznać polskiego gitarzystę.
Uwagę Bonamassy przyciągnął nietypowy strój gitary Tomaszewskiego. Podczas rozmowy muzyków wyjaśniło się, że jest on owocem dawnej, peerelowskiej biedy. Janga, będąc samoukiem, tak długo stroił pęknięte w wielu miejscach struny, aż dało się perfekcyjnie zagrać.
Zaczynał od śpiewania Stachury. Występował w filmach („Królewskie sny" i „Panna Nikt"), gra na gitarze. W kategorii poetyckiego, lirycznego bluesa jest w Polsce najlepszy. Łączy bowiem talent do gier słownych w stylu Kabaretu Starszych Panów z melancholijnym, a jednocześnie groteskowych poczuciem humoru Macieja Zembatego. Janga tworzy cudowny teatr jednego aktora, bo nie tylko śpiewa, ale i świetnie monologuje, głównie na temat miłości i kobiet. Ironicznie definiuje obcowanie z płcią piękną. Otóż o obcowaniu – ma taką teorię – można mówić, gdy siedzi się z obcą kobietą sekundę lub dwie. Po pobieżnym nawet poznaniu obcowanie się kończy, a rozmówczyni staje się osobą bliską. Czasami – dotkliwie bliską.
Styl gry Jangi jest niepowtarzalny, ale pewnie nie czułby się urażony, gdyby usłyszał, że potrafi grać jak Mark Knopfler. Lubi też podążać śladem Jimiego Hendrixa. Polskojęzyczna wersja „Hey Joe", której bohaterem jest Heniek z Pragi, niebieski ptak z prawobrzeżnej Warszawy, to potwierdza.