Do przygotowania premiery inaugurującej festiwal wybrano Michała Znanieckiego. Polak krąży nieustannie po różnych scenach świata, zorganizował nawet własny, prywatny festiwal w Argentynie, w Budapeszcie jednak nigdy wcześniej nie pracował.
„Faust" Gounoda należy do popularnych, ale i zdradliwych oper. Jest w nim bowiem wiele popularnych melodii, popisowych numerów wokalnych, ale też operowej sztampy. Jak bowiem wiarygodnie przedstawić choćby scenę zabawy XVI-wiecznych niemieckich mieszczan (jak chciał Goethe), gdy tańczą oni w rytm walca, który był popularny w XIX-wiecznym Paryżu za czasów Gounoda?
Michał Znaniecki szczęśliwie ominął takie inscenizacyjne rafy. Akcje umieścił bliżej naszych czasów, choć bez natrętnej dosłowności. Zabawa odbywa się zatem w barze Bacchus Disco i jest naprawdę szalona, choć nikt nie tańczy klasycznego walca. Rytm na trzy czwarte ma jednak w sobie coś porywającego, zwłaszcza gdy orkiestrę w Budapeszcie prowadzi z temperamentem jeden z najlepszych dyrygentów operowych Europy, Włoch Maurizio Benini.
Najważniejszy pomysł polskiego reżysera polega jednak na pozbawieniu „Fausta" cech metafizycznych. Mefisto, który zawiera pakt ze znużonym życiem mężczyzną, nie ma cech diabolicznych. To raczej życzliwy kumpel, który oferuje młodość, pieniądze i powodzenie u kobiet. A o tym marzy każdy facet we współczesnym świecie.
Nic zatem dziwnego, że Faust tak łatwo ulega. A że potem się okazuje, że żadna z tych zdobyczy nie dała szczęścia? To także jest bardzo współczesne nam doświadczenie. Bóg zaś nie musi wcale ingerować. Zmęczone i poharatane oko boskiej opatrzności patrzy więc w finale ze smutkiem na to, co robimy z własnym życiem.
Znaniecki należy do reżyserów, którzy opowiadają operowe historie po swojemu, nie zmieniając wszakże sensu klasycznych dzieł. I taki jest też „Faust" w Budapeszcie, przyjęty życzliwie i z dużym zainteresowaniem. Tylko podczas festiwalu będzie prezentowany do końca maja sześciokrotnie, a potem zostanie w stałym repertuarze.