Smykowo, mała wioska leżąca 20 kilometrów od Ostródy. Za komuny działał tutaj PGR. Dziś dawne czasy ludziom przypominają bloki wybudowane w środku wioski i baraki dla robotników. W jednym z nich blisko drogi z Olsztyna do Torunia jest sklep. W nim ludzie dyskutują o wszystkim, co się dzieje w okolicy. Przed sklepem spotykam mężczyznę w średnim wieku ubranego w wytartą dżinsówkę, wojskowe spodnie i kalosze. – Komisja wyborcza? Jaka komisja? – dziwi się, kiedy pytam go o lokal wyborczy.
Kiedy pięć lat temu Polska wchodziła do Unii Europejskiej, największymi sceptykami w zakresie integracji byli mieszkańcy wsi. Ale to oni paradoksalnie zyskali przez te pięć lat najwięcej.
Mimo euro, które odbierają jako dopłaty do ziemi, w niedzielę nie poszli gromadnie do urn.
– Za dopłaty kupiłem ciągnik, maszyny. Ale to nie jest tak, że Unia nam coś daje, te pieniądze się nam należą – tłumaczy Zbigniew, 30-letni rolnik spod Lubawy na Warmii i Mazurach. – A na wybory nie pójdę, bo politykom nie wierzę.
Dariusza Stawiarskiego z Kazanic pod Lubawą spotkaliśmy na spacerze z dziećmi. Niedawno w jego wsi za pieniądze z UE wybudowano plac zabaw. Gdy pytam, czy poszedł oddać głos w wyborach, zaczyna się śmiać. Dlaczego? – Od polskiej wsi politycy chcą zawsze coś, jak są wybory – odpowiada. – Gdyby się interesowali częściej niż raz na kilka lat, to poszedłbym na głosowanie. A nie będę się fatygował, żeby odwiedzić lokal wyborczy.