Radziecki pederasta i sowiecki gej

Na początku jest słowo. Rezolucja PE o „zwalczaniu homofobii” i spór w IPN o termin „sowiecki” pokazują, że w mediokracji słowa nie po to są, by opisać rzeczywistość, ale by ją zmieniać

Publikacja: 21.07.2012 16:29

Radziecki pederasta i sowiecki gej

Foto: Uważam Rze, Rafał Zawistowski Rafał Zawistowski

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

Przyspieszyła nam historia, jako dawno nie bywało. W ciągu trzech lat Europa zmieniła się bardziej niż przez poprzednie dwie dekady. Idylliczny landszaft europejskiej rodziny kuzynów zachwyconych sobą nawzajem i bezgranicznie sobie oddanych uleciał jak mgła i odsłonił widok dobrze znany z historii: pole twardej walki o wpływy, dominację i strzyżenie baranów. I pytanie – kto strzyże, a kto jest baranem?

Trzeba trafu, że równolegle do natarcia ruszyły siły postępu, widać uznając, że to jest właśnie ten moment, gdy dobić należy kompromitujący nas w postępowej Europie zaściankowy konserwatyzm, wreszcie wydusić „demony polskiego patriotyzmu". Oddelegowani towarzysze przystąpili do starannej roboty wytrącania polskiego ciemnogrodu z bezpiecznego poczucia, że są w życiu publicznym granice nieprzekraczalne. Okazuje się, że nie ma takich granic, plugawić można wszystko, a język publicznej debaty zamienić w bekania wsiowych głupków, zyskując życzliwą uwagę wszystkich laureatów wszystkich Wiktorów. Nie doczekaliśmy jeszcze sikania na groby i publicznego aplauzu dla demolowania kościołów jako spontanicznego aktu artystycznej samorealizacji, ale mam wrażenie, że jesteśmy już niedaleko.

Wytrącony z poczucia choćby tak podstawowego aksjologicznego bezpieczeństwa ludek ma znacznie mniej czasu, by rozglądać się wokół, myśleć i pytać o sprawy przyziemne. Na przykład dlaczego jedne stocznie są likwidowane (polskie), a inne są wspierane (francuskie, niemieckie), dlaczego wydobywany w USA na potęgę gaz łupkowy tak okropnie zagraża europejskiemu środowisku naturalnemu, że jego wydobycie musi zostać zablokowane. Albo dlaczego spadający na Kabatach samolot wyciął parę hektarów lasu, a pod Smoleńskiem jedna brzoza rozszarpała go w drobny MAK.

Co rusz słyszymy więc pełne zdumienia szepty: „Jeszcze niedawno to było absolutnie nie do pomyślenia!". Albo sami je pobladłymi usty wypowiadamy, jakby nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę, że aż w takim tempie rozpada się domek z kart naszych iluzji i snów. Wcale nie o potędze, ale o bardzo podstawowym bezpieczeństwie kultury, w jakiej wyrośliśmy i chcemy żyć. Ale dzieje się i toczy się gra już nie tylko o podmiotowość Polski, nie tylko o jej cywilizacyjny rozwój, ale niestety także o niepodległość. Trudno nie mieć wrażenia, że osiągnęliśmy stan międzynarodowych relacji, w którym, jeśli ościenne mocarstwa uznają za wskazane, by położyć nam kolejną rurę blokującą kolejne porty, jeśli gaz łupkowy okaże się sprzeczny z ich interesami, jeśli każą nam zwijać kolejne gałęzie gospodarki, jako państwo ani piśniemy, zasalutujemy i wykonamy.

Czy jako – nie bójmy się tego słowa – naród również zasalutujemy i wykonamy?

Wielu z nas wpada w zdumienie, widząc, z jaką bezczelnością, jaką łatwością, ale i jaką skutecznością postępowcy przesuwają granice, zmieniają sens słów i pojęć, formułując akty oskarżenia wobec zjawisk czy instytucji, które zawsze traktowaliśmy jako podstawy cywilizacyjnego ładu. Czas przestać się dziwić. Będzie gorzej. Czy – jako naród  – ani piśniemy i wykonamy?

Wbrew pozorom na oba te pytania odpowiedź nie tkwi w świecie polityki, ale w świecie kultury.  Dokładniej – języka.

Niby-banałem jest twierdzenie, że język nie tylko odzwierciedla, ale także kształtuje rzeczywistość.  Wymachują tym faktem feministki, żądając form żeńskich dla zawodów prestiżowych, w skądinąd szlachetnym zamiarze poprawienia zawodowych szans kobiet. Mamy już ministrę, czekamy na profesorę, inżynierę i pilotę, klepiąc się z uciechy po udach, bo przecież jak tu traktować poważnie tak infantylne głupstewka. Tymczasem znacznie poważniejsza operacja trwa na słowach kluczowych dla opisywania rzeczywistości kształtującej kulturową tożsamość.

To samo, a jednak co innego

Spór, jaki wybuchł niedawno wśród historyków Instytutu Pamięci Narodowej o prawo do stosowania terminu „sowiecki", jest kolejnym symptomem, że zmiany języka nie będą ograniczać się do narzucanego siłą skali powtarzania nowych definicji starych pojęć. Że procesy o sądowe zamknięcie ust dziennikarzom, historykom i poetom nie wystarczają, by należycie zadziałał mechanizm mimikry. Że będą próby wprowadzania politpoprawnych ukazów.

Znakiem absurdu był fakt, że sowieckie słowo „sowiecki" było w PRL zakazane. Jak przypomniał Sławomir Cenckiewicz, to towarzysze Marchlewski z Dzierżyńskim wprowadzili termin „radziecki". I odtąd istniały równolegle obok siebie. Niby określały to samo, ale oba zyskały treść własną. Terminu „sowiecki" używano w wolnej Polsce i na emigracji, zawierał więc w sobie prawdę o Sowietach i sowieckości, nie mógł kojarzyć się dobrze. Terminu „radziecki" używali wyłącznie funkcjonariusze totalitarnego systemu, ich pomagierzy i ogłupiali naśladowcy. Termin „radziecki" miał prawdę o istocie sowieckości ukrywać. Jeszcze dziś – dla ucha czułego na PRL-owską mowę – „radziecki" pobrzmiewa obrzydliwym, prosowieckim serwilizmem. A tymczasem redaktor biuletynu polskiego Instytutu Pamięci Narodowej próbuje zakazać polskim historykom używania słowa „sowiecki", bo „przejawia się w nim niechęć do Rosji". I – jak za głębokiej komuny – nakazać wyłącznie używania słowa „radziecki".  Obrzydliwy serwilizm?  Nadgorliwość? Czy raczej dowód na to, jak starannie propagandowa machina dba o szczegóły.

Szparko kroczymy ku rzeczywistości, w której za nazwanie kogoś pederastą trafi się do domu wariatów

Operacja wpisywania nowej treści w stare słowa, odwracania ich sensu, demaskowana była setki razy. I nic, rozwija się w najlepsze. Przykład najczęściej przytaczany i chyba najważniejszy – „tolerancja". Z łacińskiego „tolerantia" – „cierpliwa wytrwałość", od czasownika „tolerare" – „wytrzymywać", „znosić", „przecierpieć". Oznacza zezwalanie na istnienie obok zjawisk, z którymi się nie zgadzamy. Nie zgadzając się, nie zmieniając swych poglądów, owe zjawiska „wytrzymujemy", „znosimy", „cierpimy", tolerujemy. Jest w tym więc element poświęcenia.  Dziś „tolerancja" ma znaczyć – i dla wielu zoperowanych głów już znaczy – entuzjastyczną zgodę na przyjęcie do swego życia zjawisk, z którymi się nie zgadzamy. A więc przymus radykalnej zmiany własnych poglądów i własnego życia. Lub życie wbrew nim.

Za niezgodę na tak rozumianą „tolerancję", a więc „nietolerancję", są zawstydzanie, ośmieszanie, wykluczanie. A gdzieniegdzie w Europie już także prześladowania i więzienie. Bo poprawni politrucy nie zatrzymują się na etapie wojny kulturowej, publicznego zawstydzania i odwracania pojęć. Swą neokomunistyczną rewolucję chcą wprowadzić twardymi ukazami twardo egzekwowanymi na polach edukacji, mediów, nauki, polityki.

Wykreślane słowa

Kilka dni temu, 24 maja 2012 r., Parlament Europejski przyjął rezolucję na temat „walki z homofobią w Europie".  Zaleca się europejskim państwom „używanie szkolnictwa, administracji, legislacji do zwalczania homofobii".

Co więcej – jak zwraca uwagę europoseł Konrad Szymański – Parlament Europejski przeciwstawia homofobię wolności religijnej, która rzekomo jest jedną z jej przyczyn.

To już nie żarty. To oznacza, że całe machiny państwowe, poczynając od przedszkoli, a na policji kończąc, walczyć mają z „homofobią". To oznacza, że władza wkraczać powinna do kościołów, by nie wygłaszano w nich niczego, co homoseksualni aktywiści uznają za niewłaściwe. Absurd? Ejże. Spójrzmy, co wydawało nam się absurdem jeszcze 10 lat temu, a dziś jest nie tylko medialną politpoprawnością, ale także oczywistością zoperowanych głów milionów polskich nastolatków.

Na początku jest słowo. Termin „homofobia" został wprowadzony przez homoseksualnego aktywistę George'a Weinberga w roku 1972. Rok później Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne, a potem Międzynarodowa Organizacja Zdrowia (w wyniku głosowania – w stosunku 55 proc.–45 proc.) wykreśliły homoseksualizm z listy chorób. A w roku 2006 Parlament Europejski zdefiniował homofobię jako „nieuzasadniony lęk i niechęć wobec homoseksualizmu oraz osób homoseksualnych".

Dziś wielu z tych aktywistów, którzy walczyli o wykreślenie homoseksualizmu z listy chorób, domaga się, by na tę samą listę – jako poważne zaburzenie psychiczne wymagające leczenia – wpisać „homofobię". A zatem osoby odczuwające „nieuzasadniony lęk wobec homoseksualizmu" będą klasyfikowane jako chore psychicznie. I leczone w psychuszkach. Absurd? A założymy się?

Taka jest moc słowa. Wedle „Słownika języka polskiego" Doroszewskiego „pederasta" to synonim terminu „homoseksualista". Bez żadnej konotacji negatywnej, do niedawna powszechnie stosowany w swym neutralnym znaczeniu. Kilkanaście lat temu homoseksualni działacze uznali go jednak za niewłaściwy i rozpoczął się proces eliminowania go z przestrzeni publicznej. I stygmatyzowania tych, którzy ośmielają się używać go w dawnym znaczeniu, jako określenia neutralnego. Szparko kroczymy więc ku rzeczywistości, w której za nazwanie kogoś pederastą trafić będzie można do domu wariatów. Lub innego miejsca odosobnienia.

Czemu się jednak upierać? Skoro określenie „pederasta" sprawia niektórym homoseksualistom przykrość, dlaczego nie wykreślić go ze słownika? Na tym przecież polega cały czar politycznej poprawności, żeby nikt nie był określany słowem, które mu się nie podoba.

Brzechwa niedawno stał się rasistą, bo pisał o Murzynku, który nie chce się umyć, gdyż „boi się, że się wybieli". Oskarżenie ciekawe, bo przecież Bambo wykazuje godną pochwały dumę ze swej czarnej rasy, nie chce stać się biały. Może więc wredny Brzechwa chciał poniżyć rasę białych?

Nie mam zresztą pewności, czy termin „Murzyn" jest jeszcze dozwolony, czy już nie. Podobnie jak termin „Cygan". Politpoprawne eliminowanie „cygańskości" z mediów wprawiło w zakłopotanie samych Cyganów, którzy używają go wobec siebie bez żadnej negatywnej konotacji, co słychać w setkach ich pięknych pieśni. Obecnie źle widzianych, a wkrótce – jak rozumiem – zakazanych.

Gdzie tkwi nienawiść

Skoro jednak opieramy się na osądzie rzeczywistości oraz na woli samego zainteresowanego, jak rozumieć kolejny termin „mowa nienawiści"? To pojęcie jeszcze szersze niż „homofobia", ale podobnie stosowane jako maczuga do młócenia niechętnych obyczajowym zmianom. Samozwańczy dysponenci terminów „mowa nienawiści" czy „homofobia" definiują, co nimi jest, a co nie. Kto jest homofobem, kto nienawidzi.

Sami jednocześnie domagają się wobec siebie lub promowanych przez siebie zjawisk stosowania terminów kojarzących się jednoznacznie pozytywnie („gej", od angielskiego „gay" – „beztroski", „wesoły"). Twierdzą, że kto używa terminu „pederasta" albo – zgodnie ze swym systemem wartości określa homoseksualizm jako dewiację – ten posługuje się „mową nienawiści". Stwierdzają nienawiść. Definiują czyjeś uczucia oraz intencje czynienia zła. Z konsekwencjami prawnymi, administracyjnymi, edukacyjnymi. Ściganie „za intencje" – tego w Europie dawno nie było. Ale już wróciło.

Tropiciele homofobii odrzucają fakt, że dostrzeganie dewiacji z definicji nie ma nic wspólnego z nienawiścią do człowieka owej dewiacji ulegającego, wiąże się jedynie z pojęciem normy, które nie zostało zmodyfikowane i wciąż nie jest zakazane. Odrzucają też symetrię praw i wolności – wytropionym przez siebie „homofobom" odmawiają tego, co robią sami, a więc prawa do definiowania uczuć ideowego przeciwnika. Od stwierdzania, gdzie tkwi nienawiść, jest tylko jedna strona.

Radziecki pederasta, sowiecki gej. Każde z tych czterech słów ma genezę, historyczną treść i emocjonalne zabarwienie. Ale ich administracyjne usuwanie lub administracyjne narzucanie jest elementem totalitarnej lobotomii.

A skoro panująca polityczna poprawność polega na eliminowaniu słów, które sprawiają przykrość określanemu, niniejszym za takie słowo uznaję słowo „homofob" i nie życzę sobie, by je wobec mnie stosowano. W przeciwnym razie uznam, że oszczerca regułom politycznej poprawności nie podlega.

Ale mówiąc serio – czyny są widoczne, nawet jeśli ukryte. Pozostają dowody, nawet jeśli zacierane, prędzej czy później zostaną odnalezione. A słów jakby nie słychać. Wydają się niegroźnym szumem cywilizacji, wnikają do krwi niepostrzeżenie. Zmieniają świat skuteczniej.

Maj 2012

Tekst z tygodnika "Uważam Rze"

Przyspieszyła nam historia, jako dawno nie bywało. W ciągu trzech lat Europa zmieniła się bardziej niż przez poprzednie dwie dekady. Idylliczny landszaft europejskiej rodziny kuzynów zachwyconych sobą nawzajem i bezgranicznie sobie oddanych uleciał jak mgła i odsłonił widok dobrze znany z historii: pole twardej walki o wpływy, dominację i strzyżenie baranów. I pytanie – kto strzyże, a kto jest baranem?

Pozostało 96% artykułu
Kraj
Kolejne ludzkie szczątki na terenie jednostki wojskowej w Rembertowie
Kraj
Załamanie pogody w weekend. Miejscami burze i grad
sądownictwo
Sąd Najwyższy ratuje Ewę Wrzosek. Prokurator może bezkarnie wynosić informacje ze śledztwa
Kraj
Znaleziono szczątki kilkudziesięciu osób. To ofiary zbrodni niemieckich
Kraj
Ćwiek-Świdecka: Nauczyciele pytają MEN, po co ta cała hucpa z prekonsultacjami?
Materiał Promocyjny
20 lat Polski Wschodniej w Unii Europejskiej