Gdyby nie wywiad prezydenta Francji dla tygodnika „The Economist", w którym zdiagnozował on (całe szczęście nietrafnie) śmierć mózgową NATO, można by powiedzieć, że sprawy sojuszu nie zaprzątają myśli politykom czy mediom. To o tyle dziwne, że dzisiejszy człowiek Zachodu najbardziej zatroskany jest o bezpieczeństwo, nie tylko socjalne, także to w czysto militarnym sensie – ochrony przed złymi ludźmi wysyłającymi do akcji żołnierzy, terrorystów czy hakerów.
Także w Polsce panuje raczej cisza przed wtorkowo-środowym spotkaniem przywódców NATO w Anglii. Trudno przebić Mariana Banasia, protestujących sędziów czy majstrowanie przy sejmowej Komisji Rodziny. Choć o tym wszystkim, zwłaszcza o prezesie NIK, nikt nie będzie pamiętał w czasie, gdy Zachód będzie się musiał mierzyć ze skutkami swoich zaniedbań w zakresie bezpieczeństwa i obrony.
Czy będzie musiał? To w dużym stopniu zależy od odpowiedzialności przywódców, a oni żyją w rytmie kadencji, góra czterech–pięciu lat, i troszczą się przede wszystkim o interesy swojego krajowego elektoratu. To utrudnia podejmowanie strategicznych decyzji, nie tylko finansowych.
Mogłoby się wydawać, że Emmanuel Macron, wygłaszając diagnozę o ostatnich podrygach NATO, wykonał wspaniałe zadanie: obudził Europejczyków. Spowodował, że łuski im z oczu spadły i widzą, że nie ma już co liczyć na Amerykę. Bo, co jest prawdą, Donald Trump podkopuje wiarę w NATO i gwarancje bezpieczeństwa. Gdyby chodziło więc o samo przebudzenie, to można by Macronowi podziękować. Jednak problemem są też francuskie pomysły na politykę bezpieczeństwa Europy po zerwaniu więzi atlantyckich.
Sprowadzają się one do dwóch tez – obie nie są do zaakceptowania przez Polskę i prawie wszystkie kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Pierwsza to zastąpienie zdominowanego przez Amerykanów NATO unijnym sojuszem obronnym zdominowanym oczywiście przez Francję. Druga to powiązanie tego unijnego sojuszu z Rosją.