25 lat temu dział sportowy „Rzeczpospolitej" mieścił się w dużej sali wspólnie z działem zagranicznym, któremu szefowała arcykulturalna pani o manierach damy z XIX-wiecznego dworku.
Jej wrodzona kindersztuba z trudem wygrywała z bezbrzeżnym zdumieniem, że Dariuszowi Fikusowi, który tworzył wtedy potęgę „Rz", przyszło do głowy zatrudnienie kogoś takiego jak my. A gdy posłuchała na porannych planowaniach pochwał pod naszym adresem wygłaszanych przez naczelnego, jej kolegę z solidarnościowej konspiracji, zdobyła się w końcu na pytanie duszące ją najwyraźniej od dawna: „Panie redaktorze, to wy w tym sporcie macie jakieś wykształcenie?".
Ta historia przypomniała mi się, gdy koronawirus pozamykał stadiony, a dyżurni prześmiewcy (także w mojej redakcji) z troską pytali: „No i o czym wy teraz będziecie pisać, wy fachowcy od kopania martwej skóry?".
Mija drugi miesiąc zamknięcia, najodważniejsi już stadiony otwierają, co jest oczywiście powodem do radości, dla mnie tym większej, gdyż podszytej następującą refleksją: od dawna, nawet w czasach mundiali i igrzysk, sportowe strony gazet nie były tak ciekawe, jak w trakcie tej epidemii. Okazało się bowiem, że futbolówka wcale nie urwała nam głów, że potrafimy widzieć sport we właściwej perspektywie, dostrzec te jego choroby, które umykają nam, gdy co wieczór jest jakiś mecz.