Destrukcyjne idee panoszące się dziś na ulicach Rzymu, Aten, Madrytu, o zgrozo, nawet na Wall Street i znajdujące swoich popularyzatorów w Polsce potrzebują zdroworozsądkowego odporu. Nie uważamy, że wybijanie szyb w bankach i demontowanie rynków kapitałowych jest cool i jazzy. To, że walka prowadzona jest za pomocą iPhone'ów, a ideolodzy nazywają się "oburzonymi" – a nie anarchistami czy marksistami – nie czyni ich mniej niebezpiecznymi.
Manipulowanie wskaźnikami budżetowymi, żeby dług publiczny nie przekroczył 55 proc. PKB, zaciąganie astronomicznych długów i podkradanie pieniędzy z rezerwy demograficznej uważamy za nieodpowiedzialność, a nie – jak chcą lewicowi publicyści – polityczny realizm rządu.
Nawet jeśli krzyże ze szkół i z parlamentu będą usuwane pod szczytnymi hasłami, nie zmienia to faktu, że w rzeczywistości jest to naruszanie podstawowej wolności obywatelskiej do manifestowania przekonań.
Wszelkie parytety, choćby ustanawiało się je w szlachetnych celach, pozostaną niczym innym jak tylko instytucjonalną dyskryminacją. A gdy dotyczą prywatnych spółek, są pogwałceniem prawa do stanowienia o własności prywatnej.
Lewicowe i skrajnie prawicowe media mimo wzajemnych antypatii mają ze sobą zaskakująco wiele wspólnego. To głębokie przekonanie, że społeczeństwo jest jak rzeźba, którą doktrynerzy mogą dowolnie formować. Sterować procesami społecznymi, a gdy materia okazuje się oporna, osiągać swoje cele, napuszczając jedne grupy społeczne na drugie.