W ogóle mnie nie interesuje, czy są brunatni, czy czerwoni. Mam gdzieś, czy ich intelektualnymi gwiazdami są Marks, Engels, czy Roman Dmowski. Kiedy widzę naciągnięte na łby kaptury, podniesione w górę pięści i chóralnie wywrzaskiwane przekleństwa budzi się we mnie więcej niż sprzeciw. Budzi się wkurzenie. Wkurzenie na to, że siła argumentów ustępuje argumentom siły.

Nigdy nie miałem złudzeń, że wolna Polska będzie krajem łagodnym i uczesanym. Jednak ścieżka, którą wychodziliśmy z komunizmu była godna i szlachetna. Nie ginęli ludzie, nie lała się krew. I to dawało nadzieję, że wyśniona Niepodległa będzie szła w tym samym kierunku. Dziś zaczynam mieć wątpliwości.

Próby zerwania wykładów prof. Środy w Warszawie czy Adama Michnika w Radomiu zaczynają pachnieć wprowadzaniem do życia publicznego metod zarezerwowanych dotąd dla chamskiego, stadionowego kibolstwa.

Mam nadzieję, że to tylko epizody, że polskie uczelnie nie zamienią się w stadionowe trybuny. Bo jeśli miałoby się tak zdarzyć, to zaczną ich unikać wszyscy ci, którzy mają coś naprawdę ważnego do powiedzenia. Niezależnie od tego, czy nazywają się Michnik i Środa, czy Wildstein i Ziemkiewicz.

Walka o ich swobodę publicznej wypowiedzi to może i najważniejsze zadanie, jakie stoi dziś przed Polakami. A mnie osobiście przeraża, że muszę takie słowa pisać w wolnej Polsce, ledwie dwadzieścia i kilka lat po upadku komunizmu.