Jedno jest pewne – Ukraina ze swą groźbą bojkotu igrzysk, jeśli wystartują w nich sportowcy z krajów Putina i Łukaszenki, nie może zostać sama, podobnie jak nie została sama w tej wojnie. Tylko wówczas, jeśli większość krajów zbrojących Ukrainę też zagrozi bojkotem, można będzie go uniknąć. Wtedy nawet wypróbowany stronnik Putina, szef MKOl Thomas Bach zrozumie, że w cieple olimpijskiego ognia nie mogą grzać się mordercy. I do Paryża przyjadą wszyscy oprócz Rosjan, Białorusinów i być może sportowców z kilku krajów jedzących z ręki kremlowskiego dyktatora.

Igrzyska bez Rosji i Białorusi straciłyby niewiele. Bez większości krajów Europy, a także USA, Kanady czy Australii – nie miałyby sensu. Jeszcze niedawno budowa takiej koalicji wydawała się piekielnie trudna, dziś jest trochę więcej powodów do optymizmu.

Czytaj więcej

Sondaż: Polacy nie chcą Rosjan na igrzyskach. Teraz trzeba przekonać świat

Mer francuskiej stolicy pani Anne Hidalgo zmieniła front i już nie zaprasza Rosjan do Paryża. Kraje nordyckie (Szwecja, Dania, Norwegia, Finlandia i Islandia) wspólnie wystąpiły do MKOl o wykluczenie Rosjan z igrzysk, szef lekkoatletyki – najpotężniejszego olimpijskiego sportu – Brytyjczyk Sebastian Coe nie chce ich powrotu do rywalizacji.

Ale to wszystko może być za mało, jeśli rządy krajów popierających Ukrainę w wojnie nie poprą jej także na olimpijskim gruncie. Polski minister sportu Kamil Bortniczuk przekonuje, że już w piątek 40 krajów opowie się jasno i zdecydowanie przeciwko Rosji. Oby tym razem nie było to tylko propagandowe zadęcie, bo dalsze milczenie najważniejszych polityków w tej sprawie sprzyja Putinowi i Bachowi, którzy opowiadają bajki o rozdziale sportu od polityki, choć obaj zrobili wszystko, by te światy połączyć.