Najsłabszym punktem całej operacji obrony Sądu Najwyższego okazała się nieoczekiwanie pierwsza prezes SN prof. Małgorzata Gersdorf. W przeciwieństwie do prof. Rzeplińskiego, który jako prezes Trybunału Konstytucyjnego działał jednoznacznie i nikt z osób, które go broniły, nie musiał się zastanawiać nad tym, o co mu chodzi, prezes Gersdorf wykonała we wtorek manewr wyznaczenia swego zastępcy, który być może jest zręcznym trikiem, ale przez postronnych obserwatorów może być uznany za rejteradę.
Mamy tu podobną sytuację jak z okupacją Sejmu organizowaną przez opozycję w grudniu 2016 r. Posłowie zablokowali mównicę, mówiąc, że demokracja jest na tyle zagrożona, że muszą jej pilnować dzień i noc. Ale ówczesny lider opozycji jednego dnia bronił demokracji w Sejmie, a następnego wyskoczył na południe Europy z przyjaciółką miło spędzić sylwestra. Wspierający protestujących w Sejmie mieli prawo czuć się skonfundowani: oni stoją w zimie przed parlamentem, a polityk opozycji jak widać aż tak serio swego protestu nie traktuje.
Z Małgorzatą Gersdorf sytuacja jest podobna. Nie każdy musi mieć naturę fightera. Ale niejednoznaczność jej zachowania i zapowiedź pójścia na urlop może postawić tych, którzy ogłosili się obrońcami niezależnego sądownictwa w Polsce, w bardzo kłopotliwym położeniu.