Sondaże dawały jej po 50 proc. głosów; rzeczywista popularność okazała się daleko niższa. W dodatku Platforma zdecydowała się podjąć konfrontację z popularnymi prezydentami miast, i konfrontację tę przegrała. Przed wyborami wielu oczekiwało, że będą one kamieniem milowym na drodze do trwałej wszechwładzy PO. Tak się nie stało, triumfalny marsz został przerwany.
Odwołując się do historii II wojny, można powiedzieć, że choć jeszcze Platforma nie przeżyła Stalingradu, to wybory samorządowe były dla niej tym, czym przegrana bitwa pod Moskwą.
Tym bardziej że wybory przyniosły ocalenie koalicjantowi – PSL. Przed chwilą partii Waldemara Pawlaka wróżono zagładę. Teraz wzmocnieni ludowcy będą koalicjantem bardziej niepodległym, trudniejszym. A na pewno nie staną się przystawką czy częścią PO, co parę dni temu wydawało się realne. Poza PSL wygranym jest SLD. Wybory postawiły kropkę nad "i" – Polska nie będzie dziwacznym krajem bez lewicy.
Przegranym numer dwa jest PiS. Porażka tej partii jest mniej zauważalna – dlatego że ostatnio wykreowany został nastrój nierealistycznego przekonania, iż ugrupowanie to czeka zagłada szybka i widowiskowa. Tak się nie stało, niemniej wynik wyborczy, najgorszy od wielu lat i gorszy również od przegranych wyborów samorządowych w 2006 r., dowodzi w oczywisty sposób fiaska linii przyjętej przez Jarosława Kaczyńskiego po lipcu 2010 r.
Dowodzi jednak zarazem, że na twardym elektoracie PiS nie robią wrażenia odejścia centrystycznie nastrojonych posłów. Jego motywacją jest bowiem antyestablishmentowy resentyment, a to trwałe uczucie. Elektorat ten się zmniejsza, ale powoli. Okrętu Kaczyńskiego nie rozerwie spektakularna eksplozja. Raczej będzie powoli nabierał wody.