Agnieszka Radwańska, nasza - wciąż - największa tenisowa nadzieja, przegrała w ćwierćfinale Australian Open. Oczyma duszy już widzę felietonistów, którzy chcieliby zagrzmieć, iż winny tej porażki jest ojciec tenisistki. Którzy chętnie napisaliby, że Robert Radwański zdekoncentrował córkę przed ważnym meczem, publikując na stronie internetowej w imieniu całej rodziny oświadczenie protestujące przeciw nieobiektywizmowi raportu MAK na temat katastrofy smoleńskiej.
Pewnie się na to nie zdobędą, bo trudno byłoby tak pokrętną tezę udowodnić. Agnieszka Radwańska nie była faworytką meczu z Kim Clijsters, a już samo dotarcie przez nią do ćwierćfinału turnieju Wielkiego Szlema można uznać za wynik zadowalający.
Nie podzielam rzecz jasna absurdalnie krytycznych opinii, które pojawiły się po publikacji oświadczenia rodziny Radwańskich. Chętnie jednak dołączę się do pretensji wobec ojca i trenera dwóch świetnych - jak na polskie warunki - tenisistek. Okazało się bowiem, że choć potrafił on zadbać o warunki dla rozwoju talentu swoich córek, to nie potrafił im wpoić tego, co niektórzy mogliby w staroświecki sposób nazwać patriotyzmem, a ja na użytek tego krótkiego tekściku prozaicznie określiłbym jako świadomość interesów własnego państwa i narodu. Skąd tak daleko idący wniosek?
Zestawmy dwa fakty.
Pierwszy: oświadczenie, które wywołało tyle szumu. Nie ma w nim nic nadzwyczajnego czy szczególnie kontrowersyjnego. Czytamy, że rodzina Radwańskich: solidaryzuje się z rodzinami pilotów TU-154M oraz generała Andrzeja Błasika uznanych w raporcie MAK jedynymi winnymi tej tragedii, a także krytykuje raport MAK oraz brak szybkiej i adekwatnej reakcji rządu władz RP na oskarżenia wobec polskich oficerów. Drugi fakt: wypowiedź Agnieszki Radwańskiej, w których komentowała oświadczenie swojego ojca: "nigdy nie trzymam żadnej strony w sporach politycznych".