Teraz do Sejmu trafia projekt reformy emerytalnej, który premier obiecał w exposé. Podniesienie wieku emerytalnego do 67. roku życia. Trudna reforma, bo wolna od partyjnych kompromisów i prawnych wygibasów, które wcześniej torpedowały próby naprawy państwa.
Tak, popieramy rządowy program, wbrew całej opozycji i wbrew PSL-owskiemu koalicjantowi. Chcemy wierzyć, że to twarda deklaracja premiera, a nie tylko strategia negocjacyjna. Że to nie kolejny projekt, z którego rząd będzie się wycofywać, aby na koniec przyjąć ustawę w kadłubkowej formie. Wielokrotnie pisaliśmy o kapitalnym znaczeniu reformy emerytalnej dla finansów państwa. Ale ważniejsze są korzyści dla każdego z nas.
Politykom i publicystom łatwo przychodzi formułowanie prawd o miejscach pracy, przyroście naturalnym i młodzieży. Nadszedł moment, gdy możemy sprawdzić, ile warte są te troski. Utrzymanie emerytur na obecnym poziomie oznacza, że suma wypłacana emerytom w zamian za ich składki z obecnych 60 proc. ostatniej pensji spadnie do 20 proc., gdy obecne 30-latki wejdą w wiek emerytalny.
Wszystkim tym, którzy protestują przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego w obawie, że zabraknie miejsc pracy, warto zadać pytanie, kto będzie je tworzył, jeżeli koszty utrzymania obecnego systemu emerytalnego pójdą dramatycznie w górę. Ostatnia podwyżka składki rentowej o 2 pkt proc. jest niczym w porównaniu z tym, co nas czeka w niedługim czasie. Wyższe opłaty zrujnują firmy i cały, już dziś wątły, rynek pracy.
Do wszystkich fałszywych trosk wypowiadanych przy okazji tej reformy dodajmy i tę, która nadchodzi z najbardziej zaskakującego miejsca – od organizacji feministycznych. Kobiet, które najwyraźniej zapominając o swoich młodszych "siostrach", chcą same jak najszybciej uciec z rynku pracy. Trudno o bardziej bałamutny argument, że kobiety będą chętniej rodzić dzieci, jeżeli w zamian za to wcześniej pójdą na emeryturę. Prawdziwą zachętą byłyby łatwiej dostępne przedszkola i żłobki, żeby młode ambitne i wykształcone kobiety wcześniej chciały wrócić do pracy.