Cóż weselszego bowiem niż widzieć, jak groteskowa intryga Janusza Palikota obraca się przeciw niemu samemu, jak „postępowe, feministyczne siostrzyce" biorą się za łby i jak niedawny pieszczoch progresywnego salonu nagle staje się czarnym ludem „Wyborczej", Środy et consortes. Ale cała sprawa prowokuje do poważniejszych refleksji.
Przede wszystkim – chodzi właśnie o tego pieszczocha. Najpierw podniósł rękę na Nowicką, nie zauważywszy, że był to gest świętokradczy. Bo jest to wszak insiderka salonu, celebrytka. A potem pozwolił sobie na mały żarcik. Powiedział, że pani wicemarszałek „chce być zgwałcona". Nie dostrzegł kilku ważnych rzeczy.
Po pierwsze tego, że depcze w ten sposób wrażliwość swoich sojuszniczek – feministek, dla których każde, nawet metaforyczne, odwołanie się do pojęć z dziedziny przemocy seksualnej to horrendum.
Po drugie – ostatnie lata politycznego życia Palikota przekonały go, że wszystko mu wolno. Nie przyszło mu do głowy, że ulegnie to zmianie, kiedy zmieni się cel jego ataków. A powiedzenie czegoś nawet stosunkowo niewinnego pod adresem salonowej celebrytki zostanie dotkliwie ukarane, podczas gdy przykłady chamstwa nierównie ostrzejszego, lecz wymierzonego w tych, których salon nie cierpi, przyjmowane były jako objaw wolnościowej krucjaty.
I dlatego zupełnie nie współczuję tym, których (i które) tym razem Palikot dotknął. Nie, panie i panowie. Przypomnijcie sobie, co było na przykład wtedy, kiedy wasz ówczesny idol ogłaszał, że prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu trzeba kupić gumową lalkę do uprawiania z nią seksu. Wtedy był fajny. Podobało wam się.