Oznacza to, że nie tylko nie będzie stałych kwot. Jak dziś pisze „Rzeczpospolita" – Niemcy w ogóle nie będą zmuszały innych do przyjmowania uchodźców.
Na kwoty nikt się w Polsce nie godził – ani poprzedni, ani obecny rząd, ani zdecydowana większość obywateli. Zmiana niemieckiego stanowiska nie ma jednak nic wspólnego z Polską. Prawie żaden rząd w krajach unijnych nie umie przekonać swoich obywateli, by w najbliższych latach przyjęli dziesiątki tysięcy przybyszów z Azji i Afryki, a może i setki tysięcy. Prawie wszyscy w Europie kierują się teraz zasadą „ratuj się kto może", zamykają granice albo przedłużają procedury akceptowania uchodźców.
Niemcy po raz pierwszy są bezradne, nie mają szans na przeforsowanie swoich pomysłów na poziomie unijnym. Długie lata panowało przekonanie, że Unia Europejska sprawdza się w sytuacjach kryzysowych, a w roli ratownika występuje Berlin (kiedyś razem z Paryżem, ostatnio samodzielnie). Przekonanie to upada na naszych oczach.
Kryzys imigracyjny jest problemem ekonomicznym, ale znacznie ważniejsze są jego skutki dla bezpieczeństwa, spokoju społecznego i kształtu samej wspólnoty. Może być tak, że za dwa lata w UE nie będzie Wielkiej Brytanii, a w drugim co do wielkości kraju – Francji – rządzić będzie ugrupowanie antyunijne (antyniemieckie), antyamerykańskie i prorosyjskie, a z innych krajów, w których jest wielu muzułmanów, będą napływały informacje jak z frontu wojny cywilizacji – o podpalanych domach dla azylantów, bitwach demonstrantów i kontrdemonstrantów, molestowaniu kobiet przez przybyszów i zamachach terrorystycznych. To niestety prawdopodobny scenariusz.
Dziś wszyscy wiedzą, że nie można przyjmować wszystkich, którzy przedrą się do Europy, ale na refleksję jest już za późno. Był na nią czas parę lat temu, gdy na niekontrolowany napływ imigrantów skarżyli się Włosi. O solidarności europejskiej bogata Północ przypomniała sobie pół roku temu.