Niemcy zwróciły się oficjalnie do Komisji Europejskiej o zgodę na przedłużenie okresu zamykającego dostęp do ich rynku pracy dla obywateli nowych państw UE.
To w zasadzie tylko formalność, bo Bruksela nie ma innego wyjścia, jak wyrazić zgodę na niemieckie żądanie. Berlin zastrzegł sobie bowiem w traktacie o rozszerzeniu UE możliwość wykorzystania maksimum siedmioletniego tzw. okresu przejściowego ochronnego.
Początkowo niemiecki rynek pracy miał zostać otwarty od maja tego roku. Oficjalnie plany te pokrzyżował kryzys. – Nie jest to odpowiedni czas na otwarcie naszego rynku – wyjaśnił Olaf Scholz, minister pracy.
– To nic innego jak nowa wymówka. Przed rokiem, kiedy bezrobocie malało, zamknięcie rynku uzasadniano względami społecznymi – przypomina Joachim Ragnitz z prestiżowego instytutu gospodarczego IFO. Jego zdaniem trwająca już pięć lat bezwzględna ochrona niemieckiego rynku pracy szkodzi niemieckiej gospodarce i nie jest niczym innym jak zwykłym protekcjonizmem. Podobnego zdania są od lat przedstawiciele pracodawców. Przed rokiem oceniano, że za zamurowanie rynku pracy niemiecka gospodarka płaci spadkiem PKB o jeden punkt procentowy rocznie. Zmusiło to rząd do częściowego odblokowania rynku dla inżynierów, informatyków i innych wysoko wykwalifikowanych fachowców. Brak statystyk, ilu specjalistów z tej furtki skorzy- stało.
Wysoki kurs złotówki i tak nie sprzyjał do niedawna szukaniu pracy w Niemczech przez Polaków. Nie było zainteresowania nawet ze strony robotników sezonowych, choć akurat podjęcie zatrudnienia w tym charakterze nie było objęte żadnymi ograniczeniami. – W tym roku przy zbiorze szparagów czy truskawek będzie zapewne inaczej – przewiduje Tomasz Urbański z Wydziału Promocji polskiej ambasady. Płace przy pracach sezonowych wprawdzie sięgają 5 – 6 euro za godzinę, ale przy obecnym kursie euro może to być zajęcie atrakcyjne dla wielu naszych rodaków.