Kryzysy finansowe następują w kółko w myśl tego samego scenariusza – taką tezę stawia w „Ekonomii kryzysu" Nouriel Roubini, wykładowca z Uniwersytetu Nowojorskiego. Jego opinia jest o tyle ważna, że uważa się go za jednego z tych, którzy przewidzieli zawirowania, z jakimi światowa gospodarka zmaga się od pięciu lat.
Ale proroków jest więcej, a ich nierozstrzygnięty do dziś spór o źródła ostatniego kryzysu sugeruje, że wcale nie był on powtórką znanego dobrze scenariusza. Doprowadziło do niego wiele procesów, których jednoczesne wystąpienie było bardzo nieprawdopodobne.
Pompowanie bańki
To, że kryzys z ostatnich lat do dziś nie doczekał się kanonicznego wyjaśnienia, nie powinno dziwić. Spór ekonomistów o przyczyny wielkiej depresji z lat 30. XX w. powszechnie akceptowalnego rozstrzygnięcia – sformułowanego przez Miltona Friedmana – doczekał się dopiero trzy dekady później. Zgodnie z jego teorią do tak głębokiej depresji by nie doszło, gdyby nie to, że amerykański bank centralny (Fed) pozwolił na spadek podaży pieniądza, zamiast zwiększyć go w reakcji na pierwsze oznaki hamowania gospodarki.
Tym razem Fed bywa obarczany winą za to, że najpierw pomógł napompować bańkę na amerykańskim rynku nieruchomości, która zapoczątkowała lawinę kryzysowych wydarzeń, a później tę lawinę spotęgował, próbując z nią walczyć. Taką tezę stawia John. B. Taylor, profesor ekonomii na Uniwersytecie Stanforda.
Jak tłumaczy, Fed w latach 2001–2006, czyli w czasie, kiedy kierował nim Alan Greenspan, prowadził łagodniejszą politykę pieniężną, niż sugerowały sprawdzone w poprzednich dwudziestu latach reguły, bo bał się deflacji, podobnej do tej, z jaką w latach 90. zmagała się Japonia. Zdaniem Raghurama Rajana, byłego głównego ekonomisty MFW, miało to jednak przede wszystkim związek z nietypowym przebiegiem ożywienia gospodarczego po poprzedniej recesji: nie towarzyszyła mu bowiem poprawa na rynku pracy. A Fed jest zobowiązany do dbałości nie tylko o stabilność cen, ale także o zatrudnienie.