Od kilku tygodni Uniwersytet w Nikozji, stolicy Cypru, jako pierwsza uczelnia na świecie przyjmuje opłaty w bitcoinach. Z kolei w Vancouver pojawił się pierwszy bankomat, w którym można bitcoiny kupić. To tylko dwa z coraz liczniejszych dowodów na to, że wirtualna waluta już nie jest tylko zabawką dla komputerowych zapaleńców, zdeklarowanych anarchistów i cyberprzestępców, ale coraz powszechniejszym środkiem płatniczym. Także w Polsce.
– Kiedy zacząłem się tym zajmować w 2011 r., w Polsce z bitcoinami miało styczność może kilkadziesiąt osób. Dziś są to dziesiątki tysięcy – mówi „Rz" Maciej Ziółkowski, redaktor satoshi.pl, bloga poświęconego cyfrowej walucie. Zastrzega jednak, że choć przełom jest ewidentny, to nasz kraj wciąż jest na początku drogi.
Dziecięca choroba
Zaufanie do bitcoina podkopują jednak m.in. ogromne wahania jego notowań, czyniące zeń idealny instrument dla spekulantów Entuzjaści wirtualnej waluty, powołanej do życia na początku 2009 r. przez programistę lub grupę programistów o pseudonimie Satoshi Nakamoto, argumentują, że duża zmienność jej notowań to choroba wieku dziecięcego.
Ale jej przebieg jest wyjątkowo ostry. Na początku roku za jednego bitcoina (BTC) trzeba było zapłacić ok. 15 dol. (46 zł), ostatnio zaś niemal tyle, co za uncję złota: prawie 1200 dol. (3700 zł). W tym czasie zdarzały się dni, gdy wirtualna waluta w ciągu kilku godzin zyskiwała lub traciła na wartości kilkadziesiąt procent (rekordowa zmiana wyniosła 158 proc.).
Peter Schiff, prezes firmy inwestycyjnej Euro Pacific Capital, nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z „tulipanomanią 2.0" – czyli współczesną wersją XVII-wiecznej bańki spekulacyjnej na rynku cebulek kwiatowych, jednej z najbardziej niezwykłych w historii.