Noblista Orhan Pamuk i Nuri Bilge Ceylan to dzisiaj dwie bardzo ważne postacie wśród tureckich artystów. Twórcy, którzy się wpisują w kulturę europejską. Pierwszego z nich recenzenci porównują do Dostojewskiego i Turgieniewa. Drugiego – do Antonioniego. Bo Ceylan, jak kiedyś włoski mistrz, przygląda się w swoich filmach chorobom XXI wieku – samotności i nieumiejętności kochania. Nie ma tu egzotyki czy analiz społeczeństwa zawieszonego między Europą i Azją.
W zrealizowanym w 2002 roku „Uzaku” Ceylan opowiedział historię wziętego fotografika, który nie potrafi utrzymać więzów z innymi ludźmi. To był film o impasie, z którego nie ma wyjścia. „Klimaty” są niemal jego kontynuacją, wiwisekcją współczesnego inteligenta.
Bohater „Klimatów”, wykładowca na uniwersytecie, miota się wśród własnych niespełnień. Ma ponad 40 lat i właśnie rozstaje się z dziewczyną. Tak na próbę, bo nie wie, o co mu w życiu chodzi. Ale dziewczyna głęboko zraniona nie uznaje środków znieczulających. Wyjedzie w odległy zakątek Turcji, by tam wśród śniegów budować życie od zera. Wmówić sobie, że nie ma przeszłości, zapomnieć o czymś, czego zapomnieć się nie da.
„Klimaty” są filmem o miłości, do której nie chcemy się przyznać: może zbyt dumni, może za bardzo pogruchotani po różnych doświadczeniach, a może po prostu nieufni i nieuważni. Kiedy profesor po gwałtownym, ale pozbawionym uczucia, seksie ze swoją dawną kochanką zatęskni za miłością, na wszystko już będzie za późno. Cierpienie zagnieżdżone w duszy nie pozwoli uwierzyć, że warto być razem.
Ceylan jest wierny swemu stylowi. Kamera bardzo długo wpatruje się nieruchomo w twarz, po której płyną łzy, obserwuje padające płatki śniegu. Poprzez ten bezruch uprzytomnia widzowi, jak bardzo bolą samotność, izolacja, brak nadziei. Ale reżyser nie występuje tu z pozycji moralisty. Sam gra główną rolę, jego żona Ebru Ceylan gra Bahar. Dzięki temu „Klimaty” zamieniają się w przejmującą spowiedź.