Zachodnia ideologia wpoiła mu kult wolności, więc panicznie boi się wszystkiego, co mogłoby mu ją odebrać. Odcina się od przeszłości, nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za innego człowieka. Co więcej, nie jest w stanie tego zrobić.
Fałsz, w jakim żyje Brandon, niewiele różni się od sztuczności, jaką otoczeni są bohaterowie "Rzezi" Romana Polańskiego. Oni też dopasowali się do wymogów zachodniego społeczeństwa. Są starsi o pokolenie, więc cenią już wartości mieszczańskie. Ale kiedy maski opadają, do głosu dochodzą instynkty, niespełnienia, kompleksy. Kurtuazyjna rozmowa może przerodzić się w histeryczny dramat, pełen agresji i hipokryzji. Po kilku szklaneczkach z ludzi wychodzą demony, na co dzień tłumione.
A żałosny grubas z "Czarnego konia" Todda Solondza? Wyrósł na reklamach, które kazały mu zbierać supernowoczesne zabawki. Dziś, jako trzydziestolatek, stale jest dużym dzieckiem. Stworzyła go amerykańska popkultura, ale teraz ona właśnie go odrzuca. Bo przespał moment, w którym powinien się zamienić w młodego yuppie, w Brandona ze "Wstydu".
Bez litości obnażają miałkość elit inni twórcy – Grek Yorgos Lanthimos w "Alpach" czy Philippe Garrell w "Płomiennym lecie" pokazują ludzi nieciekawych, zagubionych, nieumiejących znaleźć sensu życia.
Wszystkich ich łączy samotność. Patologiczna wręcz niemożność nawiązania prawdziwego, głębokiego kontaktu z drugim człowiekiem. Nawet z tym, który jest tuż obok.
Była też w Wenecji fala filmów o przemocy. Przejmujących, bo ukazujących gwałt nie na wojnie czy wśród gangsterów, lecz wśród zwyczajnych ludzi.