W socjalizmie królowały hasła o równym starcie, teraz modne są stwierdzenia o demokracji, o „braniu spraw we własne ręce", „wietrze wiejącym w żagle tak samo dla wszystkich". Tymczasem Dariusz Glazer portretuje Polskę pełną nierówności, w której ćwierć wieku po transformacji ustrojowej wytworzyły się nowe kasty i klasy.
Jego „Mur" pokazuje powiększającą się przepaść, jaka te klasy oddziela. I przypomina, że nasze współczesne podziały mają podłoże nie tylko polityczne. Także ekonomiczne, społeczne.
Mariusz, bohater „Muru", należy do tych, których przemiany zostawiły gdzieś w tyle. Mieszka z chorą na depresję matką w bloku z wielkiej płyty, zarabia na życie, jak się da: remontuje mieszkania, handluje marihuaną. Odkłada pieniądze, żeby kiedyś kupić albo przynajmniej wynająć mieszkanie w tym lepszym świecie. Wreszcie to robi. I zaprzyjaźnia się tam z młodą sąsiadką: córką dewelopera, samotnie wychowującą dziecko. Dziewczyna jest Mariuszem zainteresowana, ale co o nim wie?
Tytułowy, niewidzialny mur w filmie wyrasta między apartamentowcami a kamienicami z odrapanymi klatkami schodowymi. Między ludźmi wykształconymi, idącymi z prądem, a tymi, którzy nie mają szans na porządną szkołę, dobrą uczelnię, wyjazd na zagraniczny staż, mieszkanie kupione przez rodziców.
Glazer pokazuje, że ów mur jest nie do zburzenia. Bo co może wiedzieć facet, który w podziemnym parkingu wsiada do samochodu i jedzie do pracy we własnej firmie lub w korporacji, o chłopaku takim jak Mariusz? Może co najwyżej wynająć go, żeby mu pomalował mieszkanie.