„Biały szum”, szalony jak dzisiejszy świat

– Opowieść o rodzinie chciałem połączyć z science fiction o pladze nawiedzającej świat – mówi reżyser Noah Baumbach. Film „Biały szum” już w Netfliksie.

Publikacja: 03.01.2023 03:00

W jednej z głównych ról wystąpił Adam Driver

W jednej z głównych ról wystąpił Adam Driver

Foto: netflix

Pierwszy raz zrobił pan film na podstawie cudzej książki. Pierwszy raz miał pan do dyspozycji 80 mln dolarów. I jeszcze namówił pan Gretę Gerwig, żeby wróciła przed kamerę po sześciu latach przerwy.

Wszystko kiedyś robi się pierwszy raz. Sam sobie rzuciłem wyzwanie w czasie pandemii. Były lockdowny, we Francji dość ostre, nie wychodziliśmy niemal z domu. Coś trzeba było robić. Postanowiłem sprawdzić, czy proza Dona DeLillo da się przenieść na ekran. I jakoś poszło.

No właśnie: „Biały szum” uchodził za książkę kompletnie afilmową. Z jej ekranizacji wycofało się wcześniej kilku reżyserów, m.in. Barry Sonnenberg czy James Brooks.

Czytaj więcej

Gerwig i Baumbach. Kino alternatywne walczy o Oscary

A ja, czytając ją w czasie pandemii w Nowym Jorku, czułem się dokładnie jak bohaterowie tej opowieści, przeżywający swój „koniec świata” w latach 80. I zrozumiałem, że mogę ich historię zatopić we współczesności, pokazując jednocześnie na ekranie wiele obrazów, których autor nie mógł zawrzeć na papierze. Chciałem stworzyć film tak szalony, jak dzisiejszy świat. Być blisko rzeczywistości, a jednak unosić się trochę ponad ziemią. Połączyć opowieść o rodzinie z science fiction o pladze nawiedzającej świat. Aktualne, prawda?

A jak namówił pan swoją partnerkę Gretę Gerwig, by znów stanęła nie za kamerą, lecz przed nią? Nie grała przecież od sześciu czy siedmiu lat. Wciągnęła ją reżyseria.

Greta zadeklarowała, że zagra Babette, gdy tylko przeczytała scenariusz. Myślała, że do realizacji tego filmu i tak nie dojdzie. Jak dostaliśmy pieniądze i zielone światło, nie mogła już się wycofać. Ale myślę, że przypomniała sobie, jaką frajdą jest lepienie na ekranie postaci i będzie dzieliła swoje zawodowe życie między reżyserię i aktorstwo.

Zaskoczył pan widzów filmem gatunkowym.

Generalnie nie zastanawiam się w czasie pracy, jaki film robię, ale rzeczywiście, kręcąc „Biały szum”, myślałem: „Człowieku, to coś zupełnie nowego!”. Zawsze starałem się być jak najbliżej rzeczywistości, moje filmy rodziły się z życia. Czasem z opowieści któregoś z przyjaciół, czasem z urywku rozmowy podsłuchanej w metrze, czasem z jakiejś drobnej obserwacji. To również prawda, że często bywałem w tych opowieściach blisko własnego życia i własnego środowiska. Po „Historii małżeńskiej” dziennikarze twierdzili wręcz, że to film o moim rozwodzie z pierwszą żoną Jennifer Jason Light. Nieprawda. Ale nie zaprzeczę, że był to film wprawdzie nie autobiograficzny, ale jednak bardzo osobisty. „Biały szum” jest inny, ponadrealistyczny, jakbym unosił się kilka metrów nad ziemią. Opowieść o parze uciekającej przed zagrożeniem stawała się metaforą.

W swoich najważniejszych filmach, jak choćby „Frances Ha”, opowiadał pan o pokoleniu trzydziestolatków, które nie potrafiło, a może też nie chciało dorosnąć.

Zawsze interesowali mnie ludzie, którzy nie byli uosobieniem „American dream”. Zawsze też byłem blisko swojego środowiska. Ale w filmie, o którym pani wspomniała, przyglądałem się już młodszym ode mnie. Ludziom wychowanym na nowoczesnej technologii, odwracającym się całkowicie od „wyścigu szczurów”. Opowiadałem o generacji, do której sam nie należałem. Tak naprawdę to było pokolenie Grety. Ona nawet na planie często ingerowała w dialogi. Mówiła mi: „Halo, Noah, tak się już nie mówi”.

To osadzenie blisko życia i bardzo osobiste traktowanie kina nie sprawiły, że ktoś ze znajomych rozpoznał się w pana filmie, a może nawet miał do pana pretensje?

Absolutnie nie. Moi bohaterowie nigdy nie są odbiciem prawdziwych ludzi. A gdy chcę „pożyczyć” od kogoś jakieś bardzo konkretne zdarzenie czy rozmowę, to zawsze pytam. Nikt więc potem niczego nie reklamuje. Jeden jedyny raz ktoś znajomy po pokazie podszedł do mnie i powiedział: „Kurczę, przeniosłeś na ekran moją historię”, a ja – kręcąc tamten film – ani razu o nim nie pomyślałem.

W tej konwencji zbliżania się do prawdy życia było coś wciągającego i ekscytującego. A dzisiaj nowojorscy niezależni zmieniają styl? Greta Gerwig po „Lady Bird”, świetnym filmie o dziewczynie zagubionej w codzienności bez perspektyw, zekranizowała dziewiętnastowieczne „Małe kobietki” Louisy May Alcott, pan właśnie zaproponował science fiction za 80 mln dol., a razem – pan jako scenarzysta, Gerwig jako reżyserka – zrobiliście właśnie „Barbie”. To jest już pełna komercja.

Staramy się, żeby ta – jak to pani nazywa – „komercja” była jednak ambitna i chwilami zaskakująca. Zresztą to nieprawda, że nigdy przedtem nie robiliśmy kasowego filmu. Życie idzie naprzód, człowiek się zmienia. Ale proszę mi wierzyć, cokolwiek dalej zrobimy, pozostaniemy sobą.

Pierwszy raz zrobił pan film na podstawie cudzej książki. Pierwszy raz miał pan do dyspozycji 80 mln dolarów. I jeszcze namówił pan Gretę Gerwig, żeby wróciła przed kamerę po sześciu latach przerwy.

Wszystko kiedyś robi się pierwszy raz. Sam sobie rzuciłem wyzwanie w czasie pandemii. Były lockdowny, we Francji dość ostre, nie wychodziliśmy niemal z domu. Coś trzeba było robić. Postanowiłem sprawdzić, czy proza Dona DeLillo da się przenieść na ekran. I jakoś poszło.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Premiera w Cannes superprodukcji „Furiosa: Saga Mad Max”
Film
Cannes: Polska koprodukcja rywalizuje z filmami Coppoli, Lanthimosa i Sorrentino
Film
Festiwal w Cannes z cieniem #metoo. Mają paść poważne oskarżenia wobec gigantów
Film
Piotr Adamczyk gra mafioso. Kiedy odmawiał grania playboyów, uratowała go Ameryka
Film
Cannes 2024: Coppola, Lanthimos i „Furioza. Saga Mad Max” powalczą o Złotą Palmę