Takiej wpadki jeszcze w historii Oscarów nie było. Wręczający statuetkę dla najlepszego filmu Warren Beatty dostał niewłaściwą kopertę i po słowach „And the winner is..." padł tytuł „La La Land". Dopiero po pierwszych podziękowaniach producent filmu Chazella pokazał inną kopertę: „Oscara dostaje »Moonlight«. Nie, to nie jest żart". Błąd niezręczny, przykry dla obu ekip.
Poza tym gala nie zaskoczyła. Wiadomo było, że tegoroczna edycja Oscarów będzie naszpikowana polityką. Hollywood walczy z Trumpem. Podczas rozdania Złotych Globów Meryl Streep wystąpiła ze słynnym przemówieniem antytrumpowym. Miesiąc później ta sama aktorka, którą prezydent w odpowiedzi nazwał „najbardziej przecenianą" w Hollywood, na uroczystości Human Rights Awards dorzuciła: „Jeśli przetrwamy ten straszny czas, będziemy musieli być mu wdzięczni. Bo pokazał nam, jak krucha jest wolność". W oscarową noc, gdy prowadzący Jimmy Kimmel powiedział: „To przereklamowana aktorka, która słabiutko zagrała w ponad 50 żenujących filmach", Streep dostała brawa na stojąco.
Przeciw Trumpowi
Uszczypliwości wobec Trumpa i jego polityki było wiele. Nawiązując do wydarzeń w Białym Domu sprzed kilku dni, Kimmel stwierdził: „Dziennikarze związani z mediami, w których nazwie jest »Times«, są proszeni o opuszczenie sali", zaś „The New York Times" po raz pierwszy w historii wykupił 30-sekundową reklamę nadawaną podczas uroczystości. Na ekranach telewizorów po jazgotliwym chaosie miliony Amerykanów mogły w ciszy przeczytać: „Prawda jest trudna do odkrycia. Do zrozumienia. Prawda jest dzisiaj bardziej potrzebna niż kiedykolwiek". A najmocniej zabrzmiał list nagrodzonego za najlepszy film nieanglojęzyczny Irańczyka Asghara Farhadiego. Autor „Klienta" nie przyjechał do Los Angeles, bo solidaryzował się z obywatelami własnego kraju i sześciu innych, którym dekret prezydenta zamknął wjazd do USA.
A kino? Tutaj też toczyła się walka. Głównie pomiędzy „La La Landem", reprezentującym uroczy i dość finezyjny, ale jednak tradycyjny Hollywood, a takimi jak „Moonlight" czy „Manchester by the Sea", reprezentującymi kino niezależne.
Oscary zawsze były bardzo konserwatywne, stąd też wzięła się lekka pogarda dla nich europejskich krytyków. W 1983 roku, gdy osiem statuetek dostał film Richarda Attenborougha „Gandhi", nawet w Hollywood żartowano o źródłach tego sukcesu: „Tytułowy bohater jest tu dokładnie taki, jakim chciałby się widzieć każdy członek Akademii Filmowej: szczupły, opalony i moralny". Ale ta wizja świata coraz częściej pękała. Zwłaszcza po roku 2001 i ataku na World Trade Center, gdy Amerykanie przestali czuć się bezpieczni. Akademicy zwrócili się ku filmom niekomercyjnym, ostro diagnozującym kondycję społeczeństwa. Kiedyś nie do pomyślenia: Oscary dostawały filmy obalające najważniejsze, amerykańskie mity: „To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen, „Miasto gniewu" Paula Haggisa, „The Hurt Locker. W pułapce wojny" Kathryn Bigelow. Coraz częściej też akademicy dostrzegali kino niezależne, spoza wielkich hollywoodzkich studiów. Potwierdzały to nominacje dla „Do szpiku kości" Granik czy „Pokoju" Abrahamsona.