„Porto" to film-eksperyment. Opowieść o przypadkowym spotkaniu dwojga ludzi. Los łączy ich w tytułowym portugalskim mieście, gdzie oboje są obcy. Jake jest Amerykaninem, który nie poddał się wyścigowi szczurów i wyrzucony z domu przez bogatych rodziców, podróżuje po Europie, żyjąc z dnia na dzień.
Mati jest Francuzką, studentką archeologii, zakochaną w swoim profesorze. Widzą się pierwszy raz na terenie wykopalisk, potem trafiają na siebie w kawiarni, spędzają razem namiętną noc. Ale Gabe Klinger nie jest zainteresowany zrobieniem komedii romantycznej. Jego „Porto" jest wariacją na temat chwili, która pozostaje w ludziach na zawsze. Życie może potoczyć się dalej, ale wspomnienie ma dużą siłę.
Reżyser nie opowiada tego filmu chronologicznie. Miesza czasy – wspomnienie tamtego jednego dnia miksuje ze scenami, które mają miejsce wiele lat później. Mati ma syna, jej związek z profesorem rozpadł się. Ale gdzieś z tyłu głowy stale w niej jest tamten jeden wieczór i jedna namiętna noc spędzona z nieznajomym.
Klinger i jego operator Wyatt Garfield serwują widzowi obrazy nakręcone na taśmie 35 mm, 16 mm, Super8. Każdy z tych obrazów ma inną głębię, inną przestrzeń. W ten sposób twórcy dotykają różnych strun, poruszają się w zakamarkach pamięci bohaterów.
I nie przez przypadek nad wszystkim czuwa Jim Jarmusch. W „Porto" jest coś z nastroju jego filmów. Przypadkowe spotkanie, rozmowa przy kawie, zwyczajność. I wielka samotność, która – paradoksalnie – może ludzi połączyć. Choćby na moment.
„Porto" jest filmem nie do końca spełnionym. Nie ma tu chyba materiału na długi metraż, a Klinger i jego ekipa liczą na widza bardzo wyrobionego i skłonnego za zaakceptowania w kinie eksperymentu. Z pewnością nie znajdą tu niczego dla siebie amatorzy kina akcji. Ale przecież kino musi poszukiwać nowych środków wyrazu. I czasem może stać się esejem, próbą zagłębienia się w ludzką pamięć, naszą podświadomość.