Jako artysta milczał od 15 lat. Ale fenomen Piotra Szulkina polega na tym, że jego filmy, nawet te najdawniejsze, są bardzo aktualne. Powstała przed laty tetralogia s.f., przesiąknięta rozczarowaniem, pokazująca, jak człowieka tłamsi totalitarny system, w dobie odradzających się nacjonalizmów staje się niepokojąco ważna.
Szedł swoją drogą, nie dawał się wtłoczyć w schematy. Urodził się w 1950 roku w Gdańsku, bo tam jego ojciec reaktywował politechnikę. W 1956 roku rodzina Szulkinów przeprowadziła się do Warszawy. Potem ojciec wyjechał na Zachód, syna wychowała matka. Po maturze zdał do łódzkiej Filmówki.
Zaczynał jako dokumentalista. „Życie codzienne" czy „Kobiety pracujące" były opowieściami o zwykłych ludziach, ich trudzie i bezsilności. Równie ciekawe były „Narodziny" czy „Oczy uroczne", odwołujące się do tradycji ludowych.
W latach 1979–1985 zrealizował słynną tetralogię kosmiczną. Akcja filmów „Golem", „Wojna światów. Następne stulecie", „O-bi, O-ba. Koniec cywilizacji", „Ga-ga. Chwała bohaterom" toczyła się w przyszłości. Pokazywał apokaliptyczną wizję świata, zarządzanego przez tyranów, uprawiających manipulację i podporządkowujących sobie obywateli. Prawdziwymi bohaterami tych opowieści nie byli jednak rządzący, lecz ludzie, którzy nie mają dość siły i odwagi, żeby wyrwać się do wolności. Tylko nieliczni zdobywali się na odruchy serca, tęsknili za innym życiem.
Po transformacji w Polsce na filmy Szulkina nie starczyło pieniędzy. W 1990 roku udało mu się jeszcze zrobić „Feminę", potem zwrócił się ku Teatrowi Telewizji. Wyreżyserował ważne spektakle. Od „Pępowiny" Kofty – dyskursu o roli narodowej pamięci, przez „Tango" Mrożka, aż do „Kariery Artura Ui Brechta".