On – mechanik, właściciel warsztatu samochodowego, ona – nauczycielka francuskiego. Są ze sobą od czasu liceum. Kilkanaście lat. Jest w porządku. Wciąż potrafią przytulić się do siebie, marzą o dziecku. A może to dziecko ma im pomóc utrzymać związek? Bo przecież kobieta spytana, czy po tylu latach małżeństwo jej się nie znudziło, odpowie: „Trochę się znudziło".
Nina nie może mieć dzieci, więc szukają surogatki. – Najlepiej z zielonymi oczami – powtarza Wojtek. I jak często bywa – decyduje przypadek. Nina powoduje stłuczkę. Dziewczyna, która wysiada z uszkodzonego samochodu, jest śliczna i ma zielone oczy.
Tak zaczyna się „Nina" Olgi Chajdas. Wbrew pozorom nie jest to jednak film o macierzyństwie i moralnych dylematach związanych z procedurą „matek zastępczych". Nie jest to również kino społeczne o niedowładzie polskiej medycyny, o in vitro, nietolerancji.
– Nie chciałam wchodzić w politykę, unikałam ściągnięcia tej historii do tu i teraz – mówi mi reżyserka.
Zapisane nastroje
Olga Chajdas potrafi dostrzegać i zapisywać nastroje. Już pierwsza kolacja, na którą małżeństwo zaprasza Magdę do swojego domu, jest filmowym majstersztykiem. Kamera wyłapuje drobne gesty, delikatne grymasy twarzy. Zauroczenie Wojtka skrywane pod wymówką: „przecież dziecko powinno być owocem miłości", chwilę zazdrości i niepokoju Niny, zdziwienie Magdy, która wciąż nie wie, czego para się po niej spodziewa. Seksu we trójkę? „Jestem bezpieczna" – powie Magda, która jest lesbijką. Kiedy dowie się prawdy, będzie przerażona.