Kiedyś działali anonimowo; uchodzili za fotograficzne męty. Teraz grzeją się w słońcu sławy – nie tylko odbitej od gwiazd, także własnej. Kiedyś za naruszanie prywatności wielkich tego świata obrywali baty, dziś areopag zabiega o ich sympatię i... fotkę.
O nobilitacji podglądaczy z kamerą wymownie świadczy wystawa „Pigozzi i paparazzi” w berlińskiej galerii-fundacji Helmuta Newtona. Wymienieni są z nazwisk, z biografiami. Najstarszy z nich Erich Salomon urodził się w Berlinie w 1886 roku, zginął 58 lat później w Auschwitz. Jego ambicją było dokumentowanie kuluarów wielkiej polityki. Odważnie.
Młodszy od niego o 13 lat Weegee naprawdę nazywał się Artur Felling i pochodził ze Złoczowa. Zmarł 40 lat temu w Nowym Jorku. Nasz człowiek, pionier „szlachetnego” podglądactwa. Nie można mu zarzucić brutalnej pogoni za sensacją. Jego zdjęcia bliskie są fotoreportażom. Współuczestniczył w sytuacjach niebezpiecznych, niecodziennych, sensacyjnych. Na przykład – rejestrując pożar w Nowym Jorku nie śledził dzielnych strażaków, lecz skupił się na poszkodowanych. Wzruszająco wygląda para pogorzelców, unoszących ze zgliszczy sukienkę...
To były czasy, kiedy kryminaliści spotykali się ze społecznym potępieniem – więc przestępcy przyłapani przez władze i fotografa zasłaniali twarze chustką do nosa. Komiczny przejaw subtelności.
Podobnie broniła się przed błyskiem flesza Greta Garbo. Nieźle jej się udawało, aż pojawiły się wyjątkowo namolne typy – Ron Galella i Edward Quinn. Pierwszy z wymienionych czyhał na nią przed domem w Nowym Jorku i „złowił” w 1978 roku; drugi – wyczaił dziesięć lat później na wakacjach. W moim odczuciu – paskudny brak poszanowania gwiazdy. W dodatku obydwie fotki są fatalnej jakości i niczego nie wnoszą do wizerunku GG. Raczej budzą zażenowanie.